czwartek, 24 grudnia 2015

10 celebrytów, których nikt nie zna

Sława to kapryśna pani, co najlepiej widać, gdy minie parę wieków. No bo spójrzcie niżej  znacie te nazwiska? Może niektórzy, może niektóre. A w swoim czasie ludzie ci wyskakiwali z każdej lodówki (czy raczej spiżarki), byli dla naszych przodków kimś takim, jak dla nas Doda albo inny Kuba Wojewódzki. Jednak gdy tylko zniknęli nam z oczu, pozbyła się ich także nasza pamięć. Oto dziesiątka takich sławnych osobistości. W wyborze ograniczyłam się do XIX wieku, kiedy to rodziła się kultura masowa w dzisiejszym rozumieniu, a towarzyskie kolumny gazet pełne były półprawd i plotek o „znanych i lubianych”.

1. Taniec z gwiazdami, czyli Lola Montez (1821-1861)

Podbijała świat jako ognista „hiszpańska tancerka”, choć z Hiszpanią miała tyle wspólnego co ja. Urodziła się w Irlandii, ale łatwo było uwierzyć w jej bajeczkę, zważywszy na powierzchowność Loli. Filigranowa brunetka o przepastnych czarnych oczach i wężowych ruchach wiotkiego ciała mąciła panom w głowach tak, że kompletnie je dla niej tracili. „Będzie zgubą każdego mężczyzny, który odważy się ją pokochać”, wzdychał Aleksander Dumas, jedna z jej ofiar. Odważnych jednak nie brakowało, a największą ofiarą Loli okazał się bawarski król Ludwik I. Plotkowano o pieprznym incydencie przy ich pierwszym spotkaniu. Otóż na balu król miał wyrazić wątpliwość, czy zgrabny biust Loli aby na pewno jest prawdziwy, na co ona natychmiast rozchyliła dekolt sukni tak, by najjaśniejszy pan osobiście się przekonał, że nie ma potrzeby wypychać stanika. 
Zaczął się burzliwy romans, który źle się dla obojga skończył. Zbliżał się rok 1848, czas Wiosny Ludów, kiedy ludzie w całej Europie znajdowali odwagę, by mówić „nie” swoim władcom. Bawarczycy też przestali bać się Ludwika. Mieli dość tak jego represyjnej polityki, jak i rozwiązłego życia, którego wcale się nie wstydził. Kroplą przepełniającą czarę była zalotna Lola, zwykła kurtyzana, jak mówiono, z którą władca nie dość, że publicznie się afiszował, to jeszcze uhonorował arystokratycznym tytułem hrabiny Landsfeld. Państwu już dziękujemy! – huknęli im więc poddani.
Lola czmycha do Ameryki - karykatura w jednej z gazet 
Ludwik abdykował, a Lola uciekła z Bawarii. Podążyła na antypody, bo Europa ewidentnie była już dla niej za ciasna. Występowała jako aktorka i tancerka w USA i Australii, gdzie słynęła z kolejnych obyczajowych skandali (oburzony krytyk gazety z Melbourne grzmiał o pogwałceniu moralności publicznej, bo podczas występów Lola podnosiła spódnicę tak wysoko, by wszyscy mogli się przekonać, że nie nosi bielizny). Jej sława długo już nie trwała. Przeminęła razem z urodą.

2. Stylista, czyli Beau Brummell (1778-1840)
Kiedyś truchlał przed nim sam książę-regent, dziś pojawia się w tekstach szafiarzy jako przykład pokrewnego im dandysa o nienagannym guście. Bo gust Beau miał idealny. Jak nikt wiedział, co z czym i do czego. Ale co się dziwić. Trochę czasu na to poświęcał. Ponoć na przebranie potrzebował codziennie aż pięciu godzin (każdą kobietę bił na głowę!), a w uwielbieniu dla garderoby przekraczał granice śmieszności zalecając polerowanie butów szampanem. 
Mistrz Beau i jego przełomowe zalecenia
Ale nikt się z niego nie śmiał, skąd! Środowisko bogatych snobów na dworze Jerzego, księcia Walii, wpatrywało się jak w obrazek w swego arbitra elegancji, sumiennie stosując się do jego najdrobniejszych zaleceń (wielu skądinąd słusznych – to Brummellowi męska moda zawdzięczała „rewolucyjną prostotę”, pozbycie się niehigienicznych peruk i niemęskich koronek).
Ale Beau na tej popularności w najwyższych kręgach angielskiej socjety wcale dobrze nie wyszedł. Uwierzył, biedaczek, że rola dyktatora gustu elit automatycznie oznacza bycie ich częścią. Zapomniał, że nie miał ani wielkich koneksji, ani wielkiego majątku, że właściwie nie miał nic poza swoim dobrym gustem. Żył ze stosunkowo skromnego spadku po ojcu, a niedostatki budżetu starał się wyrównać uprawiając hazard, co jak wiadomo nigdy dobrze się nie kończy. Narobił gigantycznych długów i koniec końców musiał rejterować przed wierzycielami do Francji. Tam – zapomniany i już nieznany ­– dokonał żywota w biedzie, za cały majątek mając wspomnienia lepszych czasów.

3. MasterChef, czyli Marie-Antoine Carême (1784-1833)

Na tym obrazku wygląda jak romantyczny poeta – uduchowione spojrzenie, szerokie czoło myśliciela, na ramionach malowniczo udrapowana tkanina, księgi i pióro w tle. A na dobrą sprawę pan Carême powinien nosić wysoką białą czapę i dzierżyć w dłoni chochlę, bo był kucharzem. Jednakowoż w oczach współczesnych mocno ujęłoby mu to prestiżu. W jego czasach pitraszenie nie było szczególnym powodem do dumy. Ale też dzięki niemu miało się to zmienić.
Marie-Antoine Carême to pierwszy celebryta z kuchni. Pierwszy kucharz powszechnie znany w Europie. Popularność zawdzięczał nie tylko swemu talentowi, ale też (głównie) ludziom, dla których miał szczęście gotować. A była to sama śmietanka Europy początku XIX wieku – od ministra Talleyranda i cesarza Napoleona (choć ten akurat klientem był niewdzięcznym, bo kompletnie mu zwisało, co miał na talerzu), po cara Aleksandra, angielskiego księcia-regenta i superbogacza Rothschilda. Wszystkich ich karmił pan Carême, który szybko zyskał miano „króla kucharzy i kucharza królów”. 
Cukiernicze cuda pana Careme
To w dużej mierze jemu kuchnia francuska zawdzięcza swoją sławę najbardziej wyrafinowanej kuchni świata. Dbał o wyszukany styl potraw, starannie przyrządzanych z najwyższej klasy składników, często rzadkich i kosztownych (był „ojcem-założycielem” tzw. haute cuisine czy grande cuisine). Zwłaszcza jego cukiernicze pomysły przyprawiały o zawrót głowy. Z cukru potrafił zrobić dosłownie wszystko. Lepił całe marcepanowe światy, piramidy, świątynie i rzymskie budowle, szukając inspiracji w podręcznikach architektury i dbając o odtworzenie najdrobniejszych detali. Ech, aż żal, że wszystkie te cukrowe cudeńka musiały ginąć w żołądkach!
Tak czy inaczej Carême przeniósł kuchnię w inny wymiar, przy okazji wyciągając z niebytu kucharza. To dzięki niemu panowie w rodzaju Jamiego Olivera czy Gordona Ramsaya należą dziś do najbardziej popularnych i wpływowych ludzi świata. I pomyśleć, że ich guru wstydził sportretować się nad garem…

4. Plotkarka warszawska, czyli Anetka z Tyszkiewiczów Potocka (1779-1867)

Historycy przedstawiają ją jako poważną pamiętnikarkę, pisząc że prowadzone przez nią przez pięćdziesiąt lat zapiski to wartościowe źródło dokumentujące kawał polskiej historii – od Powstania Kościuszkowskiego do pierwszych lat Królestwa Polskiego. Wytykają co prawda Anetce faktograficzne nieścisłości i nienaukową stronniczość, ale sumiennie przyznają, że zostawiła znakomity materiał dla badaczy obyczajów, zwłaszcza epoki napoleońskiej. Nie roztrząsają, z czego wynika wartość pamiętników Potockiej, ale to przecież jasne – wynika ona z niezbyt chwalebnego zamiłowania do wściubiania nosa w cudze sprawy i z gotowości dzielenia się wyniuchanymi w kuluarach nowinkami z każdym, kto chce słuchać.
Anetka byłą gwiazdą warszawki czasów napoleońskich. Zawdzięczała to tyleż znakomitemu urodzeniu, co własnej naturze. Urodziła się w domu Tyszkiewiczów, poślubiła Potockiego, a do tych świetnych paranteli dodała przyrodzone cechy – była wesoła, dowcipna, bardzo bystra, trochę złośliwa, no i uwielbiała światowe życie. Wprost pękała z ciekawości, gdy w wielkim świecie działo się coś ważnego. Na szczęście zwykle szybko mogła tę ciekawość zaspokoić, bo pozycja towarzyska pozwalała jej być w centrum wydarzeń. Na nasze szczęście lubiła też notować to, co widziała.
Zwłaszcza jej uwagi o ludziach pełne są celnych obserwacji, często podszytych ciętą ironią. Historię romansu cesarza Francuzów z Marią Walewską podsumowała trzeźwo: „Ponieważ Napoleon wyraził życzenie, aby jakaś Polka znalazła się wśród jego miłosnych podbojów, wybrano taką jak należy, to jest śliczną, ale nijaką umysłowo”. O Marii Ludwice, drugiej żonie Napoleona pisała, że tylko nóżkę miała ładną, więc jej rodzina w czasie swatów powinna była wysłać narzeczonemu sam bucik panny, zamiast tracić czas na malowanie portretu. Dla każdego miała coś niemiłego. Wyśmiewała krzaczaste brwi wielkiego księcia Konstantego i rozpadającą się fryzurę jego żony Joanny Grudzińskiej, plebejskim karierowiczom wytykała pochodzenie, które zdradzał wygląd (grube łydki!), zaś arystokratom głupkowatą pychę (opisując na przykład, jak to Wincenty Krasiński, ojciec Zygmunta, kazał się sportretować na polu bitwy, w której nie brał udziału).
Złośliwa baba? Po części tak ją odbierano. Nieco od niej młodsza Natalia Kicka, również autorka pamiętników, tak scharakteryzowała koleżankę: „Mocno garbata, miernie ładna, ostrego dowcipu pani i nieokiełznanej zalotności do lat trzydziestu nie mogła znaleźć dość odważnego mężczyzny, któren by ją pojął za żonę”. Oczywiście Kicka zapisała tę uwagę w dzienniku. W kontaktach bezpośrednich była dla Potockiej uprzedzająco grzeczna i słodko miła, jak wszyscy. I zapewne – jak wszyscy – nazywała ją dla niepoznaki owym miłym zdrobnieniem „Anetka”. Co ciekawe, tak do dziś nazywają ją historycy, tylko dla porządku przywołując cztery imiona dane jej na chrzcie (Anna, Maria, Ewa, Apolonia), odziedziczone po znamienitych babkach i ciotkach. Infantylny przydomek zamiast imienia, i to po wieki wieków – ech, sroga kara za przesadnie ostry języczek…

5. Plotkarka wiedeńska, czyli Maria Larisch (1858-1940)


Miała to nieszczęście, że podpadła swoim możnym krewnym, więc w odpowiedzi zafundowała szerokiej publiczności opis ich życia – pełen złośliwości i niedyskrecji. A doprawdy miała o czym opowiadać, bo przez lata tkwiła w centrum najbardziej magnetycznego domu dziewiętnastowiecznej Europy – domu cesarza Franciszka Józefa i jego zjawiskowej żony Elżbiety, zwanej Sissi.
Maria była bliską krewną austriackiej cesarzowej, nieślubną córką jej starszego brata. Sissi wspaniałomyślnie postanowiła zająć się dziewczyną, sprowadziła ją do Wiednia z rodzinnej Bawarii, faworyzowała, znalazła arystokratycznego małżonka hrabiego Larisch. A Maria poczuła się jak ryba w wodzie w kipiącym od blichtru światku, którego jako bratanica cesarzowej i bliska jej osoba, szybko stała się gwiazdą. Miała wszystko, co do tego potrzebne – urodę, koneksje (co z tego, że dwuznaczne), swobodny styl bycia. Świetnie prezentowała się w toaletach balowych i w stroju do konnej jazdy (a jeździła znakomicie i właśnie ten talent zapewniał jej sympatię cesarskiej ciotki, również zapalonej amazonki). Maria żyła jak pączek w maśle, brylując w towarzystwie, romansując, w przerwach między światowymi rozrywkami rodząc dzieci mężowi i kochankom.
Sielankę przerwała sławna tragedia w pałacyku Mayerling, kiedy to arcyksiążę Rudolf, jedyny syn cesarzowej Sissi, strzelił sobie w skroń, wcześniej odbierając życie młodziutkiej kochance Marii Vetsera. Kraj stężał w żałobie po śmierci idealnego następcy tronu, a zaraz potem zaczęły wychodzić na jaw szczegóły tragedii. Okazało się, że spiritus movens ostatniego romansu arcyksięcia była Maria Larisch. To ona przedstawiła mu zakochaną w nim bez pamięci baronównę Vetsera, ona także przywiodła ją na spotkanie w Mayerling. Po tych rewelacjach decyzja cesarzowej, a za nią całego wiedeńskiego towarzystwa, mogła być tylko jedna – Maria Larisch nie ma już wstępu do naszego świata. Do widzenia, wracaj do siebie!
Dalsze życie pupilki wiedeńskich salonów biegło jak kula zepchnięta ze stoku – nieustannie w dół, aż do bolesnego końca. Po rozwodzie z mężem (też już jej nie chciał) znalazła sobie kolejnego, dość znanego śpiewaka operowego, który jednakowoż nie wyszedł najlepiej na małżeństwie z „tą niesławną hrabiną Larisch”. Miewał problemy z angażem, a smutki topił w wódce, w końcu zapijając się na śmierć. Maria biedowała, a dziury w budżecie próbowała łatać pisaniem do gazet o swojej „dolce vita” na wiedeńskim dworze.
W 1913 roku opublikowała wspomnieniową książkę pełną niedyskrecji na temat możnych krewnych, w tym Sissi, która – choć już nieżyjąca – wciąż rozpalała masową wyobraźnię. To od Marii Larisch czytelnicy po raz pierwszy usłyszeli historie z życia cesarzowej – wszystkie te dobrze dziś znane opowieści o nostalgii bawarskiej księżniczki uwięzionej na wiedeńskim dworze. Wspomagane, dodajmy, sumiennym rejestrem jej dziwactw – opisami drakońskich diet, katorżniczych ćwiczeń i wymyślnej toalety, takiej jak mycie kilometrowych włosów w koniaku i żółtkach.
Cóż, gdyby Maria wydała swoją książkę wiek czy nawet pół wieku później, taki plotkarski bestseller ustawiłby ją do końca życia. Ale wtedy tantiemy były niewielkie, pozwalały ledwo związać koniec z końcem. Maria więc jeszcze inaczej spróbowała odciąć kupony od swej gasnącej sławy, wpadając na dość awanturniczy pomysł. Ogłosiła w nowojorskiej gazecie, że wyjdzie za mężczyznę, który opłaci podróż jej i synowi do Nowego Świata. Miała nadzieję znaleźć męża z pokaźną fortuną, którego skusi tytuł i renoma europejskiej hrabiny. Znalazł się chętny, farmer z Florydy, podróż opłacił, ale cóż z tego, skoro na miejscu okazało się, że liczył na to samo – na majątek europejskiej arystokratki, który podreperowałby mizerny stan jego finansów. Maria długo przy nim nie wytrwała, wolała pracować jako pokojówka. Po paru chudych amerykańskich latach wróciła do rodzinnego Augsburga, gdzie dożyła swoich dni w biedzie i – co chyba bolało ją bardziej – w kompletnym zapomnieniu.

6. Pierwsza „pierwsza dama”, czyli Dolley Madison (1768-1849)

Dlaczego piszę o niej per „pierwsza pierwsza dama”, skoro była czwartą z kolei prezydentową Stanów Zjednoczonych? Ano dlatego, że w odniesieniu do niej po raz pierwszy użyto tego określenia. A czy słusznie i czy warto o niej pamiętać – oceńcie sami.
Nam w Europie niewiele mówi jej nazwisko. W historii amerykańskich pierwszych dam było wiele od niej sławniejszych, dość wspomnieć Martę Waszyngton, Eleonorę Roosevelt czy Jacqueline Kennedy. Dolley Madison była oczywiście personą niezwykle popularną w swoich czasach, można ją nawet uznać za pierwszą celebrytkę wśród pierwszych dam. Bardzo jej w tym pomagała przyjaźń z żoną wydawcy „National Intelligencer”, pierwszej amerykańskiej gazety o ogólnokrajowym zasięgu. Na łamach pisma regularnie pojawiały się newsy o przyjęciach urządzanych przez Dolley, o jej strojach, a nawet ulubionych zwierzątkach. Informowane szeroko Amerykanki szybko zaczęły naśladować styl przyjęć wydawanych w Białym Domu, a wyszukane toalety gospodyni stały się dla nich wyznacznikiem mody. Gdy Dolley wydłużała tren sukni albo zakładała aksamitny turban ozdobiony piórami – robiły to samo; gdy serwowała na przyjęciu francuskie lody w czarkach z ciasta – cały kraj jadł desery na zimno.
Czy oprócz serwowania wymyślnych lodów Dolley zapisała się w historii czymś istotniejszym? Owszem, zdobyła się na czyn prawdziwie bohaterski, choć poza Amerykanami niewielu ma o tym pojęcie. W czasie wojny z Wielką Brytanią z narażeniem życia wywiozła z Białego Domu narodowe skarby – portret Jerzego Waszyngtona, teksty konstytucji i deklaracji niepodległości. Upchnęła wszystko do powozu i uciekła w ostatniej chwili, tuż przed wejściem do Waszyngtonu Brytyjczyków, którzy grozili, że pojmają osamotnioną prezydentową (mąż wojował), a potem popędzą ulicami Londynu tak, jak robili to z jeńcami Rzymianie.
Ale Dolley umknęła, a ludzie ją pokochali. Już nie musiała wydawać wystawnych przyjęć, żeby zasłużyć na sławę. Do końca swego długiego życia miała wdzięczność i szczery szacunek rodaków. Na jej pogrzebie dwunasty prezydent USA Zachary Taylor powiedział; „Nigdy nie zostanie zapomniana, ponieważ zaprawdę przez pół wieku była naszą pierwszą damą”. Właśnie od przemówienia Taylora określenie „pierwsza dama” przylgnęło do amerykańskich prezydentowych, a z czasem zaczęło być stosowane na całym świecie. Ale na czele tej listy jest Dolley Madison, odważna babka w modnej kiecce, pamiętajcie.

7. Top Model, czyli Maude Branscombe (1854?-????)

Była marną aktorką, marną śpiewaczką, marną tancerką. Za to miała buzię, na którą każdy chciał patrzeć. W latach 1877 – 1882 była najczęściej fotografowaną osobą świata. Jej zdjęcia można było zobaczyć dosłownie na każdym rogu ulicy europejskich i amerykańskich miast, spoglądała z witryn zakładów fotograficznych, zza szyb kiosków, księgarń i drogerii. Każdy znał tę twarz – jasnookiej panny o kręconych włosach i drobnych ustach, choć o samej Maude niewielkie miał pojęcie. Bo też nie o nią tu szło, ale o jej rysy, które uznano za wcielenie ówczesnego ideału kobiecego piękna. Była pierwszą pin-up girl, której uśmiech i spojrzenie powielano na niezliczonych pocztówkach.
Zdjęcia Maude i dziś można oglądać do woli, pełno ich w necie. Ale o samej modelce nie wiadomo prawie nic. Informacji znalazłam jak na lekarstwo, nawet najważniejsze daty jej życia – urodzin i śmierci – są zagadką. Wiadomo, że urodziła się w Anglii, że przez pewien czas mieszkała w Stanach. Że próbowała sił na scenie, choć z mizernym skutkiem. Grywała w marnych burleskach, a jej występy przechodziły bez echa. Utrzymywała się z pozowania do zdjęć i to właśnie one przyniosły jej popularność „najpiękniejszej kobiety świata”. Krótkotrwałą. Mniej więcej około roku 1882 sława jasnookiej zaczęła blednąć, pojawiły się nowe dziewczyny, na które ludzie chcieli patrzeć, o Maude słuch zaginął. O, przepraszam, nie tak do końca. Ponoć Maude pojawia się w pewnym arcydziele – w „Ulissesie” Joyce’a, którego fascynowały jej masowo rozpowszechniane wizerunki. Ale wybaczcie, cytatu Wam nie wskażę, bo nigdy przez tę książkę nie przebrnęłam (choć heroicznie próbowałam, nie raz). I to by było na tyle, jeśli chodzi o życie Maude. Plik staroświeckich pocztówek w kolorze sepii – to wszystko, co po niej zostało.

8. Jesteś tego warta, czyli Lillie Langtry (1853 -1929)

O, ta panna ze swojej ładnej buzi potrafiła zrobić o wiele lepszy użytek niż Maude Branscombe! Dziś wszystkie gwiazdy i gwiazdeczki kina (płci obojga) reklamujące ciuchy, kosmetyki czy usługi banków mają w niej swoją matkę chrzestną. Lillie Langtry była pierwszą powszechnie znaną osobą, która postanowiła publicznie nas zapewnić (za odpowiednie honorarium) o wyjątkowości określonej marki. Sprzedawała mydełka. A ponieważ śliczna była i cerę miała nieskazitelną, ludzie jej uwierzyli i producent mydła Pears zacierał ręce, licząc rosnące zyski.
Kiedy w 1882 roku reklamy z Lillie pojawiły się w angielskich gazetach, ich bohaterka była aktorką z życiem prywatnym dużo ciekawszym od ról. To ono elektryzowało tłumy i sprawiało, że nazwisko Langtry wywoływało niezdrowe rumieńce na twarzach ciekawskich. 

"Nie używam innego"- zapewnia
Lillie w reklamie mydełka Pears
Lillie była córką duchownego z Jersey, wydaną dość wcześnie za mąż za bogatego irlandzkiego wdowca Edwarda Langtry'ego. Właśnie z nim dwudziestolatka zjawiła się w Londynie, gdzie z miejsca zrobiła furorę. Miała dowcip, charyzmę i oryginalny styl – nosiła proste, zwykle czarne sukienki i żadnej biżuterii. Minimalistyczny strój nie walczył o uwagę z uderzającą urodą, no i pozwalał mocno się wyróżnić na tle wiktoriańskich dam, omotanych w koronki i sznury świecidełek. W kolejce do Lillie natychmiast ustawili się malarze, chcąc uwiecznić oryginalną pannę na płótnach (w tym prerafaelicka sława John Everett Millais – to jego obraz widzicie wyżej), a znudzone towarzystwo miało nową atrakcję. Każdy chciał ją zobaczyć, każdy chciał ją poznać, każdy chciał mieć ją na balach, przyjęciach, fetach.
A potem już poszło. Lillie mocno się przyłożyła, żeby nie zostać gwiazdką jednego sezonu. Starzejący się mąż z topniejącym majątkiem szybko poszedł w odstawkę, skoro chętkę na jego miejsce miała absolutna pierwsza liga, na czele z samym księciem Walii (późniejszym królem Edwardem VII). Po nim były całe szeregi książąt i milionerów, ale Lillie miała dość rozumu, by swoją charyzmę wykorzystać nie tylko w uwodzeniu bogatych arystokratów. Równie dobrze mogła uwodzić tłumy, czyż nie? Zaczęła występy na scenie i choć nie była świetną aktorką, to ludzie tłumnie walili na jej spektakle. Chcieli na żywo zobaczyć królową plotkarskich rubryk i własnych marzeń.
Barwne życie Lillie przez lata stanowiło smakowite danie dla dziennikarzy i autorów miejskich legend – jej romanse, spektakle, podróże i dziwaczne czasem przedsięwzięcia biznesowe (np. stadniny koni wyścigowych). Wymieniano ją jako wzór dla stworzonej przez Arthura ConanDoyle'a postaci Irene Adler, jedynej kobiety, która zauroczyła Sherlocka Holmesa. Mówiono o przyjaźni z Oskarem Wildem i cytowano jego błyskotliwe bon moty w rodzaju: „wolałbym odkryć Lillie Langtry niż Amerykę”.
Dziś dość zabawnie brzmią słowa Wilde’a (i nie chodzi tylko o jego preferencje seksualne, które czynią je kompletnie niewiarygodnymi), bo o Lillie mało kto ma pojęcie. Pojawia się na marginesach opowieści o przeszłości, przywoływana zazwyczaj jako przykład rodzącego się pod koniec XIX wieku kultu celebrytów albo w tekstach o historii reklamy (te mydełka). A pomyśleć, że gdy zmarła, gazety trąbiły o „końcu pewnej epoki”. Cóż, dopiero po latach widać, że z tak daleko idącymi wnioskami nigdy nie należy przesadzać. Zwłaszcza w przypadku „znanych i lubianych”.

9. Kobieta na krańcu świata, czyli Annie „Londonderry” Cohen Kopchovsky (1870-1947)

27 czerwca 1894 roku Annie Cohen Kopchovsky, ubrana w długą spódnicę i gorset, wskoczyła na rower i pomachawszy mężowi oraz trójce swoich maleńkich dzieci ruszyła w świat. Miała ze sobą ubrania na zmianę, mały pistolet i sto dolarów w kieszeni od firmy Londonderry Lithia, producenta wody mineralnej, występującej jako sponsor tego przedsięwzięcia. Wyjątkowo ryzykownego, dodajmy, bo Annie zamierzała objechać na rowerze cały świat. W piętnaście miesięcy. Nikt co prawda nie wierzył, że z rodzinnego Bostonu dojedzie dalej niż do Nowego Jorku, ale Annie zaskoczyła wszystkich, bo dopięła swego. Okrążyła świat i po piętnastu miesiącach w glorii sławy cało i zdrowo wróciła do domu.
Imponujące? Pewnie, nawet dziś, a w czasach Annie był to nie lada wyczyn. Wtedy kobiety na jednośladach były niemal tak samo źle widziane, jak dziś Arabki za kierownicami aut. Ponuro patrzono na tak nieskromne damy i musiały one zebrać sporo odwagi, żeby wsiąść na siodełko.
Annie nie dość, że się odważyła, to jeszcze zaplanowała podróż dookoła świata. Dlaczego? Nie jest to do końca jasne, bo przez długi czas było o niej cicho i głucho. Owszem, w czasie wyprawy 24-letniej mieszkanki Bostonu trąbiła o niej prasa na całym świecie, ale gdy jej wycieczka dobiegła końca, gdy przeprowadzono już wszystkie wywiady i napisano wszystkie artykuły o „najbardziej niezwykłej podróży jaką kiedykolwiek podejmowały kobiety” – temat znudził się publiczności i niedawna bohaterka utkwiła zapomniana gdzieś na uboczu.
Drugie życie historia Annie dostała całkiem niedawno, bo w 2007 roku. Jeden z jej potomków wydał książkę poświęconą prababce, starając się odtworzyć szczegóły jej wyprawy ze skrawków starych gazet i rodzinnych wspomnień. O Annie znów zrobiło się głośno. Została bohaterką nagradzanych filmów dokumentalnych, spektakli teatralnych i – przede wszystkim – feministycznych portali, gdzie okrzyknięto ją (zwyczajowo z grubą przesadą) prężną bohaterką ruchu wyzwolenia kobiet, niemal drugą Emmeline Pankhurst. Przytaczano jej słowa o „nowej kobiecie”, będącej w stanie zrobić wszystko, co sobie zamierzy, powtarzano frazes o „rowerach, które dla emancypacji kobiet zrobiły więcej niż cokolwiek innego na świecie”, a jako powód wyprawy Annie podawano anegdotę o dość idiotycznym zakładzie dwóch bogatych Bostończyków. Mieli oni postawić grube pieniądze przeciw twierdzeniu, że jakakolwiek kobieta byłaby w stanie przemierzyć świat na rowerze w piętnaście miesięcy, zarabiając po drodze pięć tysięcy dolarów.
Przypuszczalnie, nawet jeśli był taki zakład, to Annie motywowała zwykła bieda. Córka żydowskich emigrantów z Rygi, żona domokrążcy, z trójką dzieci na karku raczej nie podejmowałaby takiego ryzyka tylko dla idei. Tak czy inaczej udało jej się przemierzyć świat w piętnaście miesięcy i nawet zarobić te pięć tysięcy, bo rower cały czas miała obwieszony reklamami różnych firm, chcących wykorzystać jej rosnącą popularność. I w sumie cieszę się, że znalazły się powody, by znów o niej mówić. Nawet jeśli napędza je tylko polityczna poprawność.

10. Celebrytka w beczce, czyli Annie Edson Taylor (1838-1921)

Do czego może być zdolna emerytowana nauczycielka z chudziutkim portfelem? Absolutnie do wszystkiego! Pokazuje to historia Annie Edson Taylor, Amerykanki, która w 63. roku życia zdecydowała się na szalony krok – spłynięcia z wodospadu Niagara zamknięta w beczce.
Plan starszej pani był wynikiem wielkiej desperacji. Annie miała całkiem szczęśliwą pierwszą część życia – zrobiła dyplom nauczycielski, wyszła za mąż, urodziła syna. Ale potem wszystko posypało się jak domek z kart. Syn umarł w dzieciństwie, niedługo potem mąż zginął w wojnie domowej. Nigdy nie udało jej się odbudować rodzinnego życia na nowo, lata mijały, Annie żyła samotnie, ledwie wiążąc koniec z końcem i wiedziała, że wszystkim, co ją czeka, jest smutna wegetacja w przytułku. Zastanawiała się, jakim cudem mogłaby tego uniknąć, no i wpadła na iście kosmiczny pomysł.
Naczytała się o rosnącej popularności wodospadów na granicy z Kanadą, których niezwykłość przyciągała coraz większe tłumy turystów i postanowiła zostać częścią tej atrakcji. Umyśliła sobie, że skoczy z pienistego, stromego zbocza Niagary. Dla jasności – Annie wcale nie była pierwsza z tym pomysłem. Siedemdziesiąt lat wcześniej niejaki Sam Patch zaplanował podobny skok w innym niebezpiecznym miejscu rzeki Niagara i przez resztę życia cieszył się wielką sławą. Annie chciała tak samo.
Zaplanowała wyczyn na dzień swoich urodzin 24 października 1901 roku. Z pomocą dwóch asystentów przypięła się skórzanymi szelkami do wnętrza wyłożonej materacami dębowej beczki i na oczach zgromadzonej tłumnie publiczności – runęła w dół.
Dwadzieścia minut trwał skok Annie po pieniądze i sławę. O dziwo, wyszła z tego bez szwanku, trochę się tylko poobijała i potłukła głowę. A czy osiągnęła, co zamierzała? I tak, i nie. Bo wielkich pieniędzy na swojej brawurze nie zrobiła. Ale uniknęła smutnej starości w przytułku, której tak się bała. Resztę życia spędziła jako atrakcja okolic wodospadu Niagara, fotografując się z turystami przy sławnej beczce i opowiadając za niewielkie datki o wyczynie w spienionej kipieli. Jak nikt zapracowała na swoje piętnaście minut sławy. Bo to nieprawda, że czeka ono na każdego z nas.

piątek, 14 sierpnia 2015

Bajki, które zdarzyły się naprawdę

Niezmiernie mi miło, że mogę wreszcie przedstawić moją - choć właściwie należałoby powiedzieć naszą wspólną - książkę. To efekt zarówno mojego tu pisania, jak i Waszego zainteresowania blogiem „Kobiety i Historia”: 


Napisałam ją tak, jak sama chciałabym słuchać opowieści z historii. Żadnych wojen, żadnych kłótni królów i papieży, za to królewna na każdej stronie. Bajkowa okładka z dziewczyną zaglądającą w lusterko zapowiada styl opowieści - to będą bajki. Spróbowałam przeczytać kobiece biografie tak, jak prawdopodobnie zrobiliby to bajkopisarze - wpisałam je w scenariusze ulubionych baśni naszego dzieciństwa. Książka składa się z pięciu części zatytułowanych: Kopciuszek, Śpiąca Królewna, Księżniczka na ziarnku grochu, Piękna i Bestia, Królewna Śnieżka. W każdej pomieściłam portrety kobiet, których dzieje często znamy, a jednak ciągle chcemy o nich czytać, tak jak w dzieciństwie lubiliśmy słuchać wciąż tych samych bajek. Będzie wśród nich kilka opowieści, które znacie z bloga, ale w większości to rzeczy zupełnie nowe.

Mam nadzieję, że Bajki „będą się czytać”, nawet przez tych, którzy historii nie cierpią, bo tak jak mnie drażni ich i odstręcza dominujący styl opowieści o przeszłości, pełen wypranych z emocji banałów, któremu towarzyszy kompletnie niezrozumiałe (w tym kontekście) poczucie wyższości. Mój znajomy historyk stwierdził co prawda, że całość wygląda tak, jakby to Bridget Jones zabrała się za pisanie książki historycznej, ale - dodał na koniec - jemu też się dobrze czytało. I choć po lekturze rzucił się do weryfikowania błędów merytorycznych, to jakoś ich nie wytropił.

Książka, która lada dzień ukaże się w wydawnictwie Znak, trafi do księgarń 24 sierpnia, a już od 17 sierpnia dostępna jest w zakupach online (szczegółowe informacje znajdziecie w ramce obok po kliknięciu w okładkę).

Razem z tą publikacją zmuszona jestem rozstać się z miłą anonimowością blogera, ale nie rezygnuję ani ze swego wydumanego nicka, ani z bloga. Kolejne opowieści wciąż będą się tu pojawiać, choć pewnie mniej regularnie niżbym chciała. W planach już następna książka…

piątek, 7 sierpnia 2015

Złota Adela i żelazna Maria


Kobieta na obrazie ma rozchylone usta i wielkie oczy o ciężkich powiekach. Jej głowa z falą ciemnych włosów rozkwita nad wiotką szyją, ujętą w srebrzystą klamrę kolii, tak jakby potrzebowała wsparcia. Białoróżowa skóra twarzy, dekoltu i splecionych dłoni wydaje się jeszcze delikatniejsza w zderzeniu z szalejącą w tle złocistą burzą. Tworzy ją bajeczna mozaika rozedrganych ornamentów i symboli – wszystko tam płonie i błyszczy, a miodowa suknia modelki roztapia się w roziskrzonej kąpieli tła, które artysta skleił z płatków złota.

Ten królewski portret towarzyszył małej Marii przez całe dzieciństwo i wczesną młodość. Wisiał w wiedeńskim domu jej wuja. Maria wiedziała, że kobietą na obrazie jest jej ciotka Adela Bloch-Bauer, ale łatwo było o tym zapomnieć, gdy godzinami się na niego gapiła, snując w wyobraźni bajki o egzotycznej księżniczce uwięzionej w bursztynowym zamku.

Nie tylko jej złociste malowidło zapierało dech w piersiach. Do domu wujostwa ściągały całe tłumy, żeby napatrzeć się na „Złotą Adelę”, jak nazywano portret namalowany w 1907 roku przez mistrza numer jeden wiedeńskiej secesji Gustava Klimta. Obraz uchodził za jedno z jego najlepszych dzieł, no i w dodatku można było skonfrontować wizję artysty z oryginałem, bo modelka siedziała tuż obok. 


Adela Bloch-Bauer
Na ogół rozczarowania nie było. Adela Bloch-Bauer stanowiła idealne uosobienie muzy artystów epoki wiedeńskiego fin de siècle’u (a myślę, że w każdej innej byłoby tak samo). Smukła i krucha, o wąskiej twarzy bez uśmiechu, czytująca klasyków w oryginale i upozowana wśród pięknych przedmiotów swego luksusowego domu przy wiedeńskiej Elisabethstrasse, sprawiała wrażenie cierpiącej i chorej. Ale mała Maria zapamiętała też, że umiała się zapalić i spowita w swoją poetycką czerń dryfowała po salonie z cygarniczką w smukłych palcach, kopcąc jak komin i gorąco dyskutując z zaproszonymi gośćmi. A w jej salonie gromadziły się wszystkie tuzy artystycznego światka Wiednia. Bywali tam kompozytorzy Gustav Mahler i Richard Strauss, pisarze Stefan Zweig i Jakob Wassermann, aktorzy z Burgtheater i artyści z kręgu Gustawa Klimta. Oraz oczywiście sam Klimt, dzięki któremu Adela przeszła do historii, bo uwiecznił ją na jednym ze swoich najlepszych obrazów.

O tym obrazie, nazywanym dziś „austriacką Moną Lisą” – do niedawna magnetycznym cacku narodowej galerii w Wiedniu, ściągającym doń tłumy ze wszystkich zakątków globu – od kilku lat aż huczy w światowych mediach. Stał się on bowiem powodem niezwykłej sądowej batalii. Oto pewna starowinka z Ameryki uznała, że austriacka galeria to dla „Złotej Adeli” miejsce najgorsze z możliwych. Że wisi tam tylko przez pomyłkę. Przez nierychliwość sądów historii, które zawsze się ociągają z wydawaniem sprawiedliwych wyroków. Pozwała więc austriackie państwo do sądu i – choć wszyscy byli pewni, że jej fantastyczna batalia skończy się fiaskiem – postawiła na swoim. Zabrała obraz do siebie.

Maria Altmann w życiu i w filmie. W "Złotej damie" zagrała ją Helen Mirren
Ową starowinką, jak się już pewno domyślacie, była Maria, która w dzieciństwie tkwiła zafascynowana przed złotym portretem swojej ciotki. I której historię możemy teraz oglądać w filmie „Złota dama” (2015). Dodajmy od razu – Maria nie była żadną wybitną osobą obdarzoną niezwykłym talentem, nikim, komu pisarze chcieliby poświęcać na wyścigi sążniste biografie, a filmowcy swoje dzieła. Była zwykłą kobietą, jak większość z nas. Ale pod koniec życia zdobyła się na czyn, który zapewnił jej miejsce w podręcznikach historii, tak jak wcześniej jej ciotce, sławnej dzięki arcydziełom Klimta.

Maria młodość miała szczęśliwą i wartą pięknych wspomnień. Urodziła się w 1916 r. w zamożnej rodzinie prawnika z Wiednia, w której oprócz robienia pieniędzy ceniło się sztukę. Wspominała potem, że co wieczór mieli w domu koncert muzyki kameralnej z występami jej ojca, grającego Mozarta na swojej ukochanej wiolonczeli z pracowni Stradivariusa. Z kolei wuj Marii, bogaty właściciel rafinerii cukru Ferdynand Bloch-Bauer, słynął z posiadania niewielkiej kolekcji dzieł Klimta, w tym wspaniałych portretów swojej żony Adeli. 

Plotkowano, że smutną Adelę połączyło z Klimtem coś dużo więcej niż chwile przy sztalugach. W końcu była jedyną spośród jego modelek, którą namalował więcej niż raz (aż trzy razy), a praca nad najsławniejszym złocistym portretem zajęła mu niezwyczajnie dużo czasu, bo cztery lata. Zaciekawiona Maria próbowała dopytywać matkę o szczegóły rzekomego romansu ciotki, ale oczywiście została ofuknięta i usłyszała, że wszystko to bzdury. 

Drugi portret Adeli namalowany przez Klimta w 1912 roku

Judyta z głową Holofernesa (1901),
 trzecie arcydzieło Klimta z twarzą Adeli
Wujostwo nie mieli własnych dzieci, więc Maria i jej rodzeństwo byli im szczególnie bliscy. Hojność wuja dziewczyna odczuła najmocniej, gdy się zakochała i zdecydowała poślubić młodego śpiewaka operowego Fritza Altmanna. Wuj w prezencie ślubnym podarował jej wówczas diamentową kolię – tę samą, która otacza szyję jej ciotki na złocistym portrecie. Był rok 1937, krucha i chorowita Adela nie żyła już od ponad dekady i Maria poczuła się tak, jakby teraz ona stała się bohaterką tej czarodziejskiej bajki o złotej królewnie, która pisała jej dzieciństwo.

Ale bajkowego zakończenia nie było w planach. Bo rok po ślubie Marii nastąpiło coś, co w książkach do historii zapisane jest jako Anschluss, aneksja Austrii. Do Wiednia wkroczyli hitlerowcy. Maria te dni zapamiętała tak: Austriacy wiwatowali, Żydzi płakali. Bo nagle się okazało, że to ten podział będzie teraz wyznaczać losy ludzi i decydować o ich być albo nie być. A Maria była z żydowskiej rodziny, dla niej zaczynał się czas na łzy.

Wszystko potoczyło się piorunująco szybko. W jedną noc aresztowano w Wiedniu ponad 6 tysięcy Żydów, większość wysyłając do obozu koncentracyjnego w Dachau. Trafił tam również Fritz Altmann, mąż Marii. Wiedeńskie synagogi stanęły w ogniu, a żydowskie sklepy i domy padły łupem ludzi w czarnych mundurach. Z domów Bloch-Bauerów esesmani wynieśli wszystkie cenne przedmioty – wiolonczelę ojca Marii, porcelanę, obrazy Klimta, rodzinne klejnoty. Diamentową kolię Adeli i Marii miała teraz nosić Emma, żona Hermanna Göringa. Świat Marii zniknął w jednej chwili. Na szczęście udało jej się ocalić najważniejsze – własne życie.

Razem z Fritzem – którego brat wyciągnął z Dachau, płacąc za niego wielki okup – uciekli do Liverpoolu, a potem do Ameryki, do Los Angeles. Byli młodzi, jakoś ułożyli sobie życie. Fritz dostał pracę w spółce lotniczej, Maria otworzyła sklep z kaszmirowymi tkaninami. Jak wielu ocalałych z Zagłady starała się stłumić wspomnienia strasznych dni, jak najmniej myśleć o tym kogo i co straciła. Zmieniło się to dopiero, gdy była już starszą panią, po osiemdziesiątce. Pod koniec życia częściej wspomina się jego początek, wtedy zawsze dzieciństwo i młodość stają się bliższe i droższe. Maria też coraz częściej wracała do sielskich dni młodości w Wiedniu, a w centrum tych wspomnień – niczym symbol utraconego świata – zawsze był złocisty portret ciotki Adeli.

Wiedziała, że obraz jest główną ozdobą wiedeńskiej galerii Belvedere, ale jakoś nigdy nie przyszło jej do głowy, by domagać się zwrotu. Tak, jakby arcydzieła miały prawo do własnego życia, w którym nieistotna jest jakaś forma własności. W ten sposób Maria myślała o złotej Adeli przez całe swoje amerykańskie życie. Ale teraz miało się to zmienić.

W Austrii lat 90. zaczął się czas rozliczeń z wojenną przeszłością kraju, wychodziły na jaw coraz bardziej zawstydzające fakty, w tym brzydka, nazistowska przeszłość prominentnych polityków (z prezydentem Kurtem Waldheimem włącznie). Pisano też wiele o zrabowanym majątku Żydów i o tym, że setki wspaniałych dzieł sztuki wystawianych w austriackich muzeach – rzeźb, grafik, obrazów, porcelany, biżuterii – to efekt zwykłej grabieży. Cała ta debata doprowadziła do uchwalenia ustawy o restytucji dzieł sztuki, która ofiarom Anschlussu i ich spadkobiercom otwierała drogę do walki o odzyskanie zagrabionych majątków. Dopiero wtedy osiemdziesięciolatka z Los Angeles zrozumiała, że „Złota Adela”, w której plakat zawieszony ścianie wpatrywała się przez lata, naprawdę należy do niej. I że jej odzyskanie to żaden kaprys, ale zwykła sprawiedliwość.

No więc stara Maria Atlmann poszła na wojnę. Z pomocą młodego prawnika dotarła do testamentu wuja Ferdynanda, w którym stało jasno: cały swój majątek zapisał Marii i jej rodzeństwu. Co prawda, ciotka Adela na dwa lata przed śmiercią naskrobała w liście do męża, żeby jej złocisty portret oddać galerii Belvedere, ale czy mogła przewidzieć, jak brzydko historia stanie jej w poprzek? Miała to szczęście, że umarła na długo przedtem, nim Austria padła łupem III Rzeszy, nie widziała, jak współmieszkańcy jej ukochanego miasta fetują nadejście bandytów w czarnych mundurach. Jej mąż, ograbiony przez rodaków z całego majątku, prośby żony nie uwzględnił w testamencie. Zanim zmarł w 1945 roku w Szwajcarii, zapisał wszystko swoim młodym krewnym. I tak, kierując się jego ostatnią wolą, Maria zażądała od austriackiego państwa, by zwróciło jej to, co z tego majątku zostało – pięć obrazów Klimta zdobiących wiedeńskie muzea.


Osiem lat – tyle trwała wojna sędziwej Marii, prowadzona w sądowych salach. I zakończyła się sukcesem tak niebywałym, że okrzyknięto go światowym precedensem. W roku 2006 austriackie państwo oddało Marii portret jej ciotki i pozostałe obrazy Klimta, bo zwyczajnie nie zdołało zebrać pieniędzy na ich odkupienie. Wartość obrazów oszacowano na 150 milionów dolarów i była to w Austrii najwyższa suma, na jaką wyceniono dzieła sztuki zwracane w ramach ustawy o restytucji. 



Maria Altmann przez cały czas tej batalii powtarzała, że chodziło jej o sprawiedliwość, ale i tak na koniec wytknięto jej, że o kasę. Bo kiedy już odzyskała „Złotą Adelę”, nie zatrzymała jej w domu, ale sprzedała za gigantyczną sumę 135 mln dolarów spadkobiercy imperium kosmetycznego Estée Lauder. Postawiła Lauderowi tylko jeden warunek – by obraz stale był wystawiony w jego nowojorskiej galerii i dostępny publiczności. Zniesmaczony krytyk sztuki „New York Timesa” napisał po tej transakcji, że na Holokauście można nieźle zarobić i że w obliczu takiej kasy sprawiedliwej wojnie Marii mocno ubyło szlachetności. W odpowiedzi przyjaciele Marii prześcigali się w tłumaczeniach, że „Złota Adela” nie należała tylko do niej, że wpływy trzeba było podzielić między wszystkich spadkobierców Ferdynanda, że żadnego z nich nie byłoby stać na ubezpieczenie arcydzieła, gdyby chcieli je zatrzymać. Zapewniali też, że duża część pieniędzy poszła na cele charytatywne, a sędziwa Maria do końca żyła w swoim skromnym domu w Los Angeles (zmarła w 2011 roku, w wieku 94 lat) i cieszyła się z tego, że może sobie pozwolić na opiekę domową i nową zmywarkę do naczyń.

Cóż, wcale nie miałabym jej za złe, gdyby na stare lata zamieszkała w pałacu i jeździła rolls-roycem z kierowcą. W końcu to były dobra jej rodziny, a świętym prawem dzieci jest decydowanie o majątku swoich przodków. Niczego tu nie zmienia fakt, że na chwilę zagarnęli go bandyci w czarnych mundurach. Historia ich osądziła i wydała najsurowszy wyrok, jakim więc cudem nadal mieliby dyktować warunki tym, których skrzywdzili?

A poza wszystkim hałas, jaki zrobiła Maria swoją batalią, opłacił się z innego powodu – głośno przypomniał ludziom o majątku zagrabionym przez Niemców z okupowanych krajów. I o tym, że nic tu nie jest skończone, że rachunki są wciąż niewyrównane. 

Niemcy grabią dzieła sztuki z warszawskiej Zachęty, lato 1944
Już my w Polsce najlepiej wiemy, jakie to ważne. Z naszych muzeów w czasie II wojny światowej Niemcy ciężarówkami wywozili arcydzieła. Część z nich udało się odzyskać, ale lista zaginionych jest o niebo dłuższa, los wielu wciąż jest nieznany (w tym najsławniejszego z nich, „Portretu młodzieńca” Rafaela z kolekcji Czartoryskich). To jednak wcale nie znaczy, że tak już zostanie. Przecież obrazy ciągle wracają. Pamiętamy historię sprzed pięciu zaledwie lat ze słynną „Pomarańczarką” Gierymskiego. Zrabowana z Muzeum Narodowego po upadku Powstania Warszawskiego i uznana za zaginioną, nagle w 2010 roku pojawiła się na aukcji w jakiejś mieścinie pod Hamburgiem. Po interwencji naszego ministerstwa kultury i długich negocjacjach znów można zajrzeć jej w oczy w warszawskim muzeum. Wróciła do domu po blisko 70 latach. Tak jak Adela do Marii. To właśnie dzięki temu, że takie historie stają się nośne i głośne, wciąż mamy nadzieję choćby na drobne odkupienie zła tamtych czasów.

Aleksander Gierymski, Pomarańczarka albo Żydówka z pomarańczami, 1880-81
Zdjęcia: Wikimedia Commons, Filmweb.pl

sobota, 18 kwietnia 2015

Mezalians

Mezalianse zwykle są wynikiem gorącej miłości dwojga ludzi nierównego stanu, którzy znajdują w sobie dość siły, by się pobrać mimo niechęci otoczenia. Ten jednak był zupełnie inny. Tutaj młodzi nawet się nie znali, a decyzja o ich małżeństwie zapadła w politycznych gabinetach, a nie podczas romantycznych schadzek. Dziwne? W istocie, dziwne, decyzja ta wprawiła w osłupienie całą osiemnastowieczną Europę, a najbardziej zbulwersowani byli Francuzi, bo dotyczyła ich wspaniałego kraju i równie wspaniałego monarchy – młodziutkiego Ludwika XV, któremu wyswatano na żonę jakąś zupełnie nijaką Polkę.

„Małżeństwo to zadziwia wszystkich, ponieważ w gruncie rzeczy w żaden sposób nie przystoi królowi Francji” – zanotował w pamiętniku zniesmaczony paryski adwokat Edmond-Jean- François Barbier i taka opinia dominowała wśród jego rodaków. Francuzom trudno było pojąć, że ich piętnastoletniemu królowi, który zapowiadał się na wyjątkowego władcę i bardzo atrakcyjnego mężczyznę, wybrano taką żonę – niepiękną, blisko siedem lat starszą Marię Leszczyńską, pannę z miernego rodu, w dodatku biedną jak mysz kościelna. Ojciec Marii, Stanisław Leszczyński, nigdy nie należał do wielkich arystokratów – został co prawda wybrany polskim królem, ale ledwo pięć lat posiedział na tronie, a teraz żył na wygnaniu, coraz bardziej zapomniany. Wiadomość z Paryża była dla niego niczym gwiazdka z nieba. Gdy ją dostał, wparował do salonu, gdzie żona z córką siedziały pochylone nad haftem i wykrzyknął:
- Córko, padnijmy na kolana i podziękujmy Bogu!
- Cóż takiego, ojcze, czy wzywają cię może z powrotem na tron?
- Niebo zsyła nam o wiele więcej: jesteś królową Francji! 


Ten niespodziewany dar losu Leszczyńscy zawdzięczali skomplikowanym łamigłówkom politycznym, które pochłaniały doradców małoletniego króla. Chcieli oni, by Ludwik jak najszybciej się ożenił i spłodził następców, ślęczeli więc nad opasłym spisem europejskich księżniczek, szukając mu (czy raczej państwu) żony idealnej. Mieli ich prawie sto na liście, ale koniec końców wyszło im, że nadaje się tylko ta jedna – „Marie Leczinska”, jak mówiono, bo tylko ona jest właściwego wyznania, opcji politycznej, no i ma dokładnie tyle lat, ile trzeba, żeby szybko zapełnić stadkiem dzieci wersalskie komnaty. Czekano więc na polską królewnę. 

Zameldowała się na miejscu 4 września 1725 roku już jako żona, bo ślub per procura został zawarty kilka miesięcy wcześniej. Ale tego wrześniowego poranka pod Fontainebleau młoda para miała spotkać się po raz pierwszy. 

Paryżanie mieli jak najgorsze przeczucia. „Wszyscy są ciekawi – notował Barbier – w jaki sposób przyjmie ją król, który jest oziębły, jest jeszcze dzieckiem i nie wykazuje żadnego zainteresowania kobietami. A Maria nie jest piękna ani nawet ładna, a przy tym nieśmiała. Można się zastanawiać, czy małżeństwo to zostanie skonsumowane czy nie” – zakończył Barbier, który już niebawem musiał poczuć się nieźle zaskoczony. 

Bo to pierwsze spotkanie wbrew wszelkim przewidywaniom pobiegło doskonale, od samego początku. Gdy tylko Maria wysiadła z karety, spróbowała pacnąć na kolana przed najjaśniejszym majestatem Francji, na co ów majestat zareagował jak należy, unosząc ją natychmiast i całując w oba policzki. Ludwik, zazwyczaj skryty i pełen rezerwy, zaskoczył wszystkich ożywieniem, „jakiego nigdy wcześniej u niego nie widziano”. Ani na krok nie odstępował żony, wpatrzony w nią jak w obrazek, a noc poślubna rozwiała ostatecznie wszelkie wątpliwości co do ich dopasowania. Para nie wychodziła z łóżka przez z górą dziesięć godzin, podczas których – jak usłużnie doniesiono Leszczyńskiemu – młodziutki król obdarzył jego córkę „siedmioma [!] dowodami swojej czułości”. 

Natura zrobiła swoje, a Barbier mógł na koniec tylko pomarudzić, „jak ogromne szczęście spotkało tę księżniczkę, która w ciągu kilku miesięcy przeszła od położenia najbardziej smutnego i rozpaczliwego do najwspanialszego. Wstąpiła ona na przekór wszelkiemu prawdopodobieństwu na pierwszy tron w świecie, a za męża dostała najprzystojniejszego i najlepiej zbudowanego księcia na dworze, mając przy tym jeszcze i to szczęście, że mu się podoba”. 
Dwudziestosiedmioletnia Maria,
od pięciu lat królowa Francji

Właściwie nie było powodu, żeby się nie podobała – wbrew temu, co pisano, była pociągająca. Miała ten typ urody, który bywa nazywany pospolitym, ale jest całkiem miły dla oka, i to na tyle, że potrafi uwodzić tłumy. Spójrzcie tylko na hollywoodzkie gwiazdy w typie Kirsten Dunst. Maria była podobna, miała szeroką, pozbawioną subtelności twarz słowiańskiej blondynki, ale do tego ujmujący, promienny uśmiech i zgrabną figurę – w sumie atutów aż nadto, by każdy piętnastolatek stracił głowę. 

Mogło być dobrze. Mały król Ludwik mógł mieć w żonie nie tylko kochankę, ale i najlepszą przyjaciółkę. Wrażliwy dzieciak bardzo potrzebował takiej bliskości, straszliwie osamotniony na swoim wspaniałym dworze. Wbrew pozorom życie miał dotąd dość ponure – osierocony w wieku dwóch lat, jako pięciolatek zasiadł na tronie po śmierci ostatniej bliskiej mu osoby, wielkiego Króla Słońce i ukochanego pradziadka w jednym. Wyrwany z ramion czułych nianiek i opiekunek, trafił do męskiego świata, stając się jego centrum. Z jednej strony składano mu hołdy, schlebiano, rozwijano poczucie wyższości; z drugiej zaś obarczano tysiącem obowiązków i ekspresowo wdrażano do roli władcy. Malec radził sobie z tym tak, jak każde samotne dziecko – zamykał się w sobie, miał napady melancholii i nienajlepsze zdanie o sobie, a dworskiego życia nienawidził i bardzo się go bał. Gdy Maria stanęła na jego drodze, był skrytym, ponurym odludkiem, zagubionym nastolatkiem nie radzącym sobie z własnymi emocjami. Kobieta taka, jak ona – miła i wrażliwa, prostolinijna i zważająca na uczucia innych – miała szansę to zmienić. Mogło być dobrze.

A jednak nie było. Marii zwyczajnie zabrakło odwagi, tej odwagi, którą później znajdą wszystkie liczne kochanki Ludwika. Mogła przecież niedojrzałego króla ulepić po swojemu, „mając to szczęście, że mu się podoba”. Ale nawet nie przyszło jej to do głowy. Z natury nieśmiała i delikatna, była teraz dodatkowo spętana tym powszechnym poczuciem, że nie jest dość dobra dla władcy najwspanialszego domu Europy. Wytworny wersalski dwór, pełen misternie tkanych intryg, był dla niej jeszcze bardziej przerażający niż dla jej nastoletniego męża. Nie miała ani ambicji, ani talentów, by układać go na swój sposób. Szybko to zauważono. „Królowa – notował jeden z wersalskich dworzan – nie zna sztuki przywiązywania do siebie osób z własnego dworu. Ani jej nie nienawidzą, ani jej nie kochają. Przyciąga, okazując swoje względy, odpycha, czyniąc swoją przyjaźń zbyt banalną. Jej sercu brak inteligencji”.

Poczciwa Maria nie pasowała do wyrafinowanego Wersalu. A wkrótce się okazało, że do Ludwika także nie będzie pasować. Historycy piszą, że ich związek był na początku udany. Owszem, jeśli ocenę ograniczymy wyłącznie do sypialni. Rok po roku pojawiał się świecie dowód tej alkowianej harmonii – kolejne dziecko (w ciągu dziesięciu lat Maria urodziła osiem córek i dwóch synów). Ale to by było na tyle. Poza wspólnymi nocami małżonków praktycznie nic nie łączyło. Maria – wedle jej sławnej skargi – była przecież „wiecznie w łóżku, wiecznie w ciąży, wiecznie w połogu”, jej codzienność biegła zupełnie innym torem niż życie dworu, pełne imprez, bali, polowań, nieustannych rajdów po licznych monarszych rezydencjach. Nic dziwnego, że młody król po siedmiu latach małżeńskiego życia zaczął się z żoną nudzić. Dorósł, nabrał pewności siebie, uwierzył w końcu, że jest centrum wersalskiego światka i że to jego osoba wprawia go w ruch. Spojrzał na swoje małżeństwo oczami własnych dworzan – i tak jak oni skłonny był uznać je za zawstydzający mezalians.


Ludwik XV na portrecie z 1748 roku
Właściwie każdy przyznałby mu rację, wystarczyło na nich spojrzeć. On dorósł, ona przedwcześnie się zestarzała. On zmienił się w urzekającego mężczyznę, ona – w otoczoną pęczniejącym wianuszkiem dzieci matronę, wyglądającą na jego matkę. Ten kontrast złośliwie punktował sławny wenecki awanturnik i uwodziciel Giacomo Casanova, który pojawił się na wersalskim dworze. Piał z zachwytu nad królem: „Ludwik XV miał wspaniały wygląd… Nigdy nie pojawił się malarz tak zręczny, aby właściwie przedstawić ten ruch głową, jaki czynił, kiedy odwracał się, żeby na kogoś spojrzeć…”. O Marii, która zaprosiła go na kolację, wyprodukował taki kawałek: „Widzę królową Francji bez barwiczki, w obszernym czepku, wyglądającą jak stara dewotka i dziękującą dwóm mniszkom, które postawiły na stole talerz z twarożkiem (…) Królowa zaczęła jeść, nie zerkając na nikogo i wpatrując się w talerz”. 


Różnicę wieku królewskiej pary dobrze było widać w filmie
 "Markiza de Pompadour, królewska faworyta" (2006) 
Stara, nudna dewotka nad talerzem twarożku i adonis, którego wspaniałości nie odda najlepszy malarz – no i jak im mogło być po drodze? Po siedmiu latach prób pogodzenia tej wody z ogniem drogi Marii i Ludwika rozeszły się nieodwołalnie i ostatecznie. On trafił w ręce przebojowych i zręcznych kochanek, które wiedziały, jak należy króla zabawić, w czym go wyręczyć i w jaki sposób do siebie przywiązać. W przeciwieństwie do Marii nie miały najmniejszych oporów, by lepić go po swojemu. To kochanki Ludwika – w tym najsławniejsza z nich Madame de Pompadour – zaczęły nadawać ton na francuskim dworze, odciskając piętno na stylu całej epoki, tak w dobrym, jak i złym znaczeniu. 

Maria usunęła się na ubocze. Z początku, informowana o zdradach męża, próbowała o niego walczyć – wpadała w rozpacz, płakała, prosiła, ale w końcu pogodziła się z losem. Stworzyła sobie świat równoległy do pełnego blichtru, roziskrzonego Wersalu. Wiodła spokojne, domowe życie, bez przymusów etykiety, otoczona kochającymi ją dziećmi i garstką przyjaciół.

To był ulubiony portret królowej, namalowany przez Jean-Marca Nattiera w 1748 r.
Maria w czerwonej sukni wygląda zwyczajnie, bez jaśniepańskiego blichtru.
Niewiele królowych chciało sobie pozwolić na taki wizerunek,
pozbawiony atrybutów władzy, z książką zamiast korony 
Ludwikowi trzeba przyznać jedno – nękany zapewne poczuciem winy, pozostawił żonie swobodę, jakiej królowe Francji nigdy wcześniej nie miały. Zmuszano je do całkowitego zerwania wszelkich więzów z przeszłością, Maria była wyjątkiem. Nadal utrzymywała kontakty z rodzicami, mogła ich nawet odwiedzać. W 1765 roku pojechała z wizytą do swego ojca, do Lunéville, obejrzeć kraj, w którym teraz panował. Stanisław Leszczyński miał za sobą drugą batalię o polski tron, która skończyła się tak, jak pierwsza – jeszcze szybszą detronizacją. Koronę Rzeczpospolitej przehandlował za Lotaryngię, którą miał dożywotnio władać. Przyobiecał przy tym zięciowi, że po śmierci zostawi mu swoje bogate księstwo, jako zaległe wiano Marii. Dwa tylko Francji zdarzyły się takie wspaniałe posagi – pierwszy Anny Bretońskiej, który pod koniec XV wieku pozwolił przyłączyć do korony jej znakomity region. Drugim była Lotaryngia naszej królewny. 

Oprócz tego wyjątkowego wiana Maria zapisze się w pamięci swoich poddanych jako „dobra królowa”, może trochę nudna, trochę naiwna, ale godna miłości i szacunku patronka starego porządku. Zupełnie inaczej niż jej wspaniały małżonek. Na początku swojej drogi nazywany „ukochanym”, zacznie budzić coraz większą niechęć, a z czasem nienawiść. Jego bulwersujące obyczaje, rozwiązłość, przyzwolenie na obecność metres w życiu publicznym, wszystkie postępki niszczące prestiż monarchii przyczynią się do jej końca, sprowokują gniew ludu, który cały ten wyrafinowany wersalski świat zmiecie jednym ruchem za sprawą Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Pamiętajmy, że wybuchnie ona zaledwie piętnaście lat po śmierci Ludwika XV. 

Całkiem inaczej wygląda małżeństwo Marii i Ludwika, jeśli przyłożyć do niego historyczną miarę. Zawstydzający mezalians? Zgoda, tylko dla kogo?

Źródła m.in.:  Jacques Levron, Maria Leszczyńska. Polska królowa Francji, 2007; Benedetta Craveri, Kochanki i królowe. Władza kobiet, 2008

piątek, 1 sierpnia 2014

Dyskobolka

70. rocznica Powstania Warszawskiego. Czas opowieści o dziewczynach idących na czołgi z butelkami benzyny, o bohaterskich łączniczkach i sanitariuszkach, o powstańczych miłościach, ślubach i śmierciach. A ja Wam opowiem o żołnierzu. O kobiecie, która nie pasuje do powstańczych piosenek, choć w powstaniu brała udział. Która nie była nastoletnią romantyczką. Która walczyła, choć widziała też bezsens tej walki i zdawała sobie sprawę, jaką krwawą jatką się zakończy. I która zrobiła co się da, by ocalić swoje dziewczyny przed bezsensowną śmiercią. 

Przewodziła batalionowi Dysk - był to jedyny powstańczy oddział złożony z samych kobiet. Nie słyszałyście? Ja do niedawna też nie, w szkole nie uczyli. Bataliony Zośka, Parasol, zgrupowania Radosław, Żywiciel, Chrobry - te nazwy znamy jak pacierz, wymieniamy na jednym oddechu. O Dysku mają pojęcie tylko ci, którzy trochę głębiej siedzą w temacie, czyli mniejszość. Powołano go w Armii Krajowej już w 1942 r. jako oddział dywersji i sabotażu kobiet (stąd nazwa). A to dlatego, że było strasznie dużo dziewczyn, które nie miały ochoty być wiecznie spychane do formacji pomocniczych, ale robić to, co chłopaki - strzelać, wysadzać mosty, zdobywać broń. Chciały mieć własny oddział, a w dodatku mogły liczyć - nie zgadniecie - na całkiem profesjonalną kobiecą kadrę.

Szefową Dysku została Wanda Gertz (ps. Lena), żadna tam młódka, jak większość jej oddziału, tylko kobieta grubo po czterdziestce i z życiorysem prawdziwego żołnierza. Historyczka Anna Nowakowska, która kilka lat temu napisała o niej książkę, twierdzi, że Wanda po prostu urodziła się żołnierzem. Ale co się dziwić. Przyszła na świat w domu powstańca styczniowego, wyrosła w kręgu tych wszystkich zaraźliwych opowieści o zrywach, wojnach i powstaniach, gdzie o wartości człowieka przesądza szabla w dłoni i gotowość do bitwy o swój kraj. Nie trzeba mieć dużo lat, żeby dać się uwieść. Mała Wandzia bawiła się żołnierzykami, których miała w pudełkach sto razy więcej niż lalek i marzyła, by w przyszłości jak oni siedzieć na koniu i nosić taką samą piękną, kolorową czapeczkę.

Wanda w rogatywce - wymarzonej
od dzieciństwa pięknej czapeczce 
Wcale się na tych dziecięcych marzeniach nie skończyło. Jej czas dojrzewania przypadł na lata przed pierwszą wojną światową, której wybuch dał Polakom nadzieję na niepodległość. A Wanda chciała, więcej, ona MUSIAŁA być wśród tych, co się o nią biją! Przełożona ze szkolnej drużyny harcerskiej skontaktowała ją z podoficerami rekrutującymi do I Brygady Legionów Polskich. Mieli oni co prawda kategoryczny zakaz zabierania na front kobiet, ale czy dla jakiejkolwiek dziewczyny, pragnącej czegoś nad życie, taki zakaz mógł być przeszkodą? Dziewiętnastoletnia Wanda stanęła na komisji poborowej. Z obciętymi włosami, w męskich ciuchach i z fałszywymi papierami. Jako Kazimierz Żuchowicz. Dodajmy od razu - komisja nie dała się zwieść. Sporo miała takich przypadków. Młodziutki rekrut z rumieńcem na gładkiej buzi, kategorycznie odmawiający oględzin przed komisją lekarską, od razu naprowadzał na właściwy trop. „Obecny przy tej rozmowie pisarz, wyraził przypuszczenie, iż jestem przebraną niewiastą - wspominała Wanda po latach. - Trudno mi było zaprzeczyć. Trzeba było tylko prosić, aby nie odesłano mnie do domu”.

Nie odesłano. I miedzy innymi z tych powodów lubię to młode wojsko Piłsudskiego - dobrze wiedzieli, że zgłaszają się do nich dziewczyny, szurnięte patriotki, a mimo to nie wyrzucali ich za drzwi. Jasne, mieli zakaz zabierania kobiet na front, ale… eee… takiego Żuchowicza i paru innych -iczów chyba to nie dotyczy? Bardzo często wszystko kończyło się tak, jak w przypadku Wandy: wiemy, co i jak, ale postaramy się znaleźć „morowego oficera”, który zabierze cię na front.

No i znaleźli. No i ją zabrał. No i poszła bić się o Polskę, no i ją wywalczyła. Wcale nie tkwiąc, jak zazwyczaj kobiety, w szpitalach czy obozowych kuchniach. Biła się w 2 baterii haubic, siedziała w ziemiankach, przeżywała takie samo frontowe piekło, jak mężczyźni. Głupio to brzmi, ale było tak, jak w marzeniach.

Już w wolnej Polsce ppor. Wanda Gertz została komendantką II Ochotniczej Legii Kobiet w Wilnie. Była to kolejna formacja pomocnicza (aprowizacja, sanitarka, te rzeczy), ale podczas wojny z bolszewikami, w czasie walk o Wilno, dziewczyny poszły z karabinami na front. O tych 250 kobietach broniących miasta opowiedział wtedy całemu światu reporter „The Times”. „Dowódca - pisał - kobieta oficer, nazwiskiem Goersz, lat 25, miała romantyczną karierę. W 1914-1915 spędziła 8 miesięcy walcząc u Piłsudskiego na froncie galicyjskim w regimencie artylerii przebrana za chłopca. Przystojna i bystra w zachowaniu”. Teraz już nie musiała przebierać się za chłopca, nosiła mundur kobiecego batalionu - kurtkę khaki, niebieską spódnicę i wysokie buty. Za udział w tej wojnie dostała Krzyż Virtuti Militari. I awans na porucznika. We wniosku o odznaczenie napisano: „Porucznik Gertzowa sama jedna konno patrolowała dniem i nocą okolicę, wielokrotnie ostrzeliwana przez ukrytego w lasach nieprzyjaciela” i to dzięki „jej energii dowództwo odcinka było zawsze dokładnie poinformowane o sytuacji ".

Po wojnie Legię rozwiązano, kobiety z wojska wyrzucono, ale Wanda i jej frontowe koleżanki nie zamierzały się poddawać. Może jeszcze nie było w armii miejsca dla dziewczyn, ale kto powiedział, że tak będzie zawsze? W miejsce zlikwidowanej OLK-i powołały Przysposobienie Wojskowe Kobiet, paramilitarną organizację, która miała kształcić im kadry. To był wielki ruch - miał w swoich szeregach ponad 47 tysięcy członkiń. Czy mogły się spodziewać, jak szybko ich umiejętności po raz kolejny zweryfikuje historia?

Wraz z wybuchem II wojny światowej karny żołnierz Wanda Gertz staje do obrony Warszawy, a potem stawia się jako „Lena” w ZWZ-AK. I tam właśnie od 1942 r. zaczyna dowodzić kobiecym oddziałem dywersji i sabotażu. Dziewczyny z Dysku kończą kurs podchorążówki i do roboty. Zaczynają od gazowania kin, rzucają zapalniki na wagony transportu wojskowego, wysadzają tory i mosty. Robią to, co koledzy. Rozpracowywanie i wyroki na gestapowców to też ich zadania. Mają swój udział także w tej najsłynniejszej akcji - likwidacji kata stolicy, szefa warszawskiego dystryktu SS Franza Kutschery.

W Powstaniu Warszawskim Dysk walczy w zgrupowaniu Radosław. Wanda sceptycznie patrzy na ten młodzieńczy zryw - za dużo już widziała na kolejnych frontach, by nie przewidzieć, jak krwawy będzie finał. Bo jest jak w powstańczej piosence - „walczyć nie ma czym”. W godzinie „W” czterdzieści dwie podkomendne Wandy Gertz mają 14 pistoletów i jeden ręczny karabin maszynowy. No prawda, są jeszcze butelki z benzyną. Ale z tym na czołgi?  Wanda wie, że jej główne zadanie to uchronić dziewczyny przed łatwą śmiercią. Wydaje im tysiące zakazów i obostrzeń, niektóre tego nie wytrzymują, uciekają do męskich oddziałów, gdzie nikt nie będzie tak się o nie trząsł.

Dysk w czasie powstania przechodzi szlak bojowy od Woli po Stare Miasto i Czerniaków. Ginie jedenaście dziewczyn, dziewięć zostaje rannych. Zważywszy na gigantyczne procentowo straty powstańczych oddziałów, chyba się Wandzie udało wykonać zadanie. 




Po upadku powstania kobiety po raz pierwszy w historii zostają uznane za jeńców wojennych. Wanda Gertz - od 23 września 1944 major Wojska Polskiego - dostaje nowe zadanie. Ma zająć się organizacją stalagów, oflagów i obroną praw przetrzymywanych tam kobiet. Przechodzi kolejno przez obozy w Ożarowie, Lamsdorf, Muhlberg, Molsdorf, Blankheim. I znów wywiązuje się z zadania - współwięźniarki mają w niej najlepszą opiekunkę, skoro zapamiętują głównie z niezliczonych skarg i zażaleń, jakimi bez przerwy nękała niemiecką komendanturę. 

Mjr Wanda Gertz
Po wojnie zostaje w Londynie. Twierdzi, że "w kraju nie odbywa się odbudowa, a przebudowa na rosyjską przybudówkę". Ale marzy o Polsce, jak może nie marzyć, jest przecież jej żołnierzem. Przychodzą najgorsze lata. Tęskniąc za Warszawą, umiera w nędzy na raka wśród kłócącej się wciąż emigracji. Pomimo ciężkiej choroby nie chce zapomogi - pracuje fizycznie w kolejowej kuchni. Niedługo przed śmiercią mówi żartem do przyjaciół-emigrantów: „Będę jeszcze przed wami w Polsce”. Ma rację. Umiera w 1958 roku, a dwa lata później staraniem towarzyszy broni jej prochy zostają sprowadzone do Warszawy i złożone na Powązkach, w kwaterze Parasola.

*

Nadałam temu postowi tytuł „Dyskobolka”. Myślałam nie tylko o powstańczym oddziale kobiet, ale także o sławnej rzeźbie Myrona. Wanda była trochę jak ten atleta z greckiego posągu, którego siłę i moc najlepiej obrazuje totalny spokój i koncentracja tuż przed rzutem. Prawdziwa moc - w czymkolwiek: sporcie, pracy, walce - nie potrzebuje widowiskowych gestów.

A my - słabeusze - dziś, jak co roku, zatrzymamy się na ulicach o 17.00 w hołdzie dla bohaterów płonącego miasta. Pamiętajmy wtedy o nich wszystkich - i o dziewczynach biegnących z butelkami pod czołgi, i o żołnierkach, których życie wymyka się łatwym romantycznym legendom.



Źródła: Anna Nowakowska, Wanda Gertz. Opowieść o kobiecie żołnierzu, Kraków 2009
Fotografie ze zbiorów Muzeum Postania Warszawskiego