To jedna z pierwszych scen filmu „Ratując pana Banksa” (od kilkunastu dni w kinach), który opowiada o trudnej próbie pogodzenia wody z ogniem. Czyli przenoszeniu na ekran „Mary Poppins”, bestsellerowej powieści dla dzieci, w której zmierzyło się dwoje gigantów dziecięcej wyobraźni: Walt Disney, filmowiec, który wymyślił Myszkę Miki, a z nią komercyjny świat dziecięcej rozrywki, i Pamela Lyndon Travers, pisarka, która wymyśliła Mary Poppins, magiczną supernianię, a opowiedziała o niej tak, że wszystkie maluchy chciały czytać.
Jak wiemy, film Disneya powstał - to sławny, nakręcony w 1964 roku musical z Julie Andrews. Ale powstał cudem. Disney przez dwadzieścia lat zabiegał o prawa do ekranizacji książki. I przez dwadzieścia lat słyszał od Pameli Travers trzy krótkie słowa: nie, nie, nie. Aż przysiadł z wrażenia, kiedy w końcu się zgodziła. Porozmawiać. Był gotów na wszystko, byle tylko przekonać ją, by odstąpiła mu ulubioną nianię dzieciaków (w tym jego własnych).
No i właśnie o ostatecznym starciu tej dwójki opowiada film „Ratując pana Banksa”. Panna Travers wsiada do samolotu w Londynie i z ciężkim sercem udaje się do Los Angeles negocjować umowę z Disneyem. Przygotowana na najgorsze i gotowa w każdej chwili do ucieczki. Już widzi tych strasznych Amerykanów, którzy niszczą jej powieść! Może zechcą wpakować do niej jakąś animację w duchu tych swoich odrażających kreskówek? Nie, nie, nie. Owszem, ostatnio brak jej pieniędzy, a umowa z Disneyem obiecuje złote góry (100 tys. dolarów plus udział w zyskach). Ale przecież nie wszystko na sprzedaż! A już na pewno nie Mary Poppins, droższa jej niż cokolwiek i ktokolwiek.
Kiedy tak patrzę na ekranową pannę Travers, całym sercem jestem po jej stronie. Owszem, jest okropna, antypatyczna i złośliwa. W starciu z Disneyem i jego ludźmi zachowuje się jak klasyczna stara panna (którą zresztą jest), zakuta w kolczastą zbroję własnych dziwactw. Rozdaje ukłucia na prawo i lewo, wspomagając się ulubioną mantrą: NIE, NIE, NIE. Proszę usunąć kolor czerwony, nie lubię czerwonego, ma go w ogóle nie być! Dom Banksów jest zbyt wystawny, nie byli tak bogaci! Dick Van Dyke nie pasuje do roli, zły wybór! Jak pan pokaże tańczące pingwiny? Animacja? Po moim trupie! I na litość boską, proszę nie mówić do mnie „Pamelo”! Jestem PANI Travers, rozumie pan, panie Disney?
Po dwóch tygodniach pracy ekipa Disneya i on sam najchętniej uciekliby przed nią na koniec świata. Ale widz wcale nie. Podoba nam się jej niezależność i to, jak walczy o każdy szczegół swojej historii. Lubimy ją, tę ekranową Pamelę, arogancką dziwaczkę, ale z sympatyczną twarzą Emmy Thompson. Wątpię jednak, czy z prawdziwą panną Travers poszłoby nam równie łatwo. Bo o autorce „Mary Poppins” można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że dała się lubić.
Tom Hanks i Emma Thompson w filmie "Ratując pana Banksa" |
A tacy byli naprawdę - Walt Disney i Pamela Lyndon Travers na premierze "Mary Poppins" |
Jeżeli pogląd, że dzieciństwo pisze nam całe życie jest prawdziwszy, niż sądzimy, to Pamela najlepszym dowodem. Urodziła się w Australii w 1899 roku, a jej dzieciństwo było szczęśliwe tylko do czasu, zanim skończyła 7 lat. Wtedy zmarł jej ukochany ojciec. Travers Goff zapił się na śmierć, którą poprzedziła dramatyczna degrengolada - jego, a z nim całej rodziny. Z pozycji dyrektora banku zdegradowano go do zwykłego urzędnika, a w końcu całkiem się pozbyto.
Gdy ojciec umierał, a świat Pameli (wtedy jeszcze Helen Lyndon Goff ) i jej małych sióstr rozpadał się na kawałki, w drzwiach ich nędznego domu stanęła zamożna ciotka. W jednej ręce trzymała parasolkę z papuzią rączką, w drugiej dywanikową torbę. Poznajecie? Tak samo wyposażona przybywa na ulicę Czereśniową Mary Poppins. Wyciąga ze swojej torby setki praktycznych przedmiotów, które tylko czary pozwoliły tam upchnąć i już wiadomo, że w ten sam czarodziejski sposób zmieni świat rodziny Banksów. Uporządkuje go i doda mu magii, czyli tych dwóch pozornie sprzecznych rzeczy, których potrzebuje każde dziecko. I odejdzie dopiero wtedy, gdy dzieci nie będą jej potrzebować.
Pamela w krótkiej młodzieńczej karierze aktorki |
Zupełnie niespodziewanie powieść zrobiła furorę. Pamela chyba poczuła się pewniej, może uwierzyła, że żadna magiczna niania nie jest jej potrzebna, bo sama jest wyposażona we wszystkie czarodziejskie talenty. I popełniła największy błąd życia - więcej - popełniła niegodziwość. Jako czterdziestolatka - zamożna i opromieniona sławą uznanej pisarki - postanowiła adoptować dziecko. Chciała Irlandczyka, jak ojciec. Pojechała więc do Irlandii i wybrała sobie chłopca. Dokładnie tak, „wybrała”, jakkolwiek strasznie to brzmi. W ubogiej rodzinie Hone’ów sierotami była dwójka bliźniaków, Kamil i Anthony. Pamela nie chciała dwójki, uznała, że co za dużo, to niezdrowo, więc (za radą swego astrologa) wybrała Kamila.
Pamela z Kamilem |
Jeśli Pamela chciała zagrać swoją Mary Poppins, to zrobiła to najgorzej jak można. Zapominając, że prawdziwe życie jest zbyt złożone, by pisać je tak, jak bajkę dla dzieci - tylko według własnych życzeń i snów. Że nie wystarczy „cukru łyżeczka, żeby smak lekarstwa znikł”, czasem nie wystarczy nawet tona.
W filmie „Ratując pana Banksa”, nie ma tej historii. W filmie Pamela jest samotną kobietą, a przecież jej przybrany syn jest już dorosłym mężczyzną, ma 20 lat! Scenarzystki wykastrowały ten wątek, bo oczywiście, gdyby miał się pojawić, nie wyszłaby im taka miła, familijna komedia. I nie dałoby się lubić Pameli tak, jak lubimy ją w wydaniu klasycznej starej panny, kostycznej i zamkniętej w swoim świecie, ale w gruncie rzeczy dobrodusznej samotnicy z arsenałem zabawnych dziwactw. Zresztą w ostatnich latach swego długiego życia (zmarła w wieku 96 lat) taka właśnie była - samotna. Pogodzona z tym, że choć potrafi wymyślać ciepłe, rodzinne historie, to sama nie umie ich przeżywać. Nie garnęła się do ludzi ani ludzie do niej - posępnej, zgorzkniałej, rozdrażnionej hipochondryczki, rozdającej uszczypliwości na prawo i lewo. Ktoś powiedział po jej śmierci gorzkie słowa: „żyła sama i umarła sama”.
W filmie „Ratując pana Banksa”, nie ma tej historii. W filmie Pamela jest samotną kobietą, a przecież jej przybrany syn jest już dorosłym mężczyzną, ma 20 lat! Scenarzystki wykastrowały ten wątek, bo oczywiście, gdyby miał się pojawić, nie wyszłaby im taka miła, familijna komedia. I nie dałoby się lubić Pameli tak, jak lubimy ją w wydaniu klasycznej starej panny, kostycznej i zamkniętej w swoim świecie, ale w gruncie rzeczy dobrodusznej samotnicy z arsenałem zabawnych dziwactw. Zresztą w ostatnich latach swego długiego życia (zmarła w wieku 96 lat) taka właśnie była - samotna. Pogodzona z tym, że choć potrafi wymyślać ciepłe, rodzinne historie, to sama nie umie ich przeżywać. Nie garnęła się do ludzi ani ludzie do niej - posępnej, zgorzkniałej, rozdrażnionej hipochondryczki, rozdającej uszczypliwości na prawo i lewo. Ktoś powiedział po jej śmierci gorzkie słowa: „żyła sama i umarła sama”.
Wygląda na to, że w końcu to zaakceptowała, choć nie uwierzę, że tego chciała. Dowodem nawet historia z Disneyem. Przecież mimo tej całej staropanieńskiej waleczności, tych wszystkich wrzasków, dąsów i rozstawiania po kątach - ustąpiła mu we wszystkim. To Disney postawił na swoim, to on wygrał. Niechciany Dick Van Dyke zagrał Berta, podszewka peleryny Mary Poppins błyszczała czerwienią, a nieszczęsne tańczące pingwiny zostały narysowane. „Statek już odpłynął, Pamelo”, powiedział Disney, gdy po zmontowaniu filmu próbowała się wykłócać. Dostał, co chciał i nie uznał nawet za stosowne zaprosić jej na premierę. Ale ona chciała na niej być. Sama kupiła sobie bilet, sama przyjechała do Los Angeles, pojawiła się na czerwonym dywanie. Wyglądała na szczęśliwą, ale zauważono, że podczas projekcji płakała. Nigdy nikomu nie powiedziała dlaczego.
Zdjęcia: movies.disney.com, www.pame-cinema, Wikimedia Commons
Zdjęcia: movies.disney.com, www.pame-cinema, Wikimedia Commons
Co za historia! Uzbrojona w wiedzę. chyba pójdę jeszcze raz na "Ratując pana Banksa",
OdpowiedzUsuńA swoją drogą, ten Disney to kanalia, Dostał to, o co zabiegał przez 20 lat, więc autorka
Mary Poppins była mu już do niczego nie potrzebna. A jak na prawdę było z premierą filmu?
Było własnie tak, jak napisałam (i tak, jak to pokazano w filmie), Pamela przyjechała sama. A Disney to faktycznie była niezła kreatura, niewiele miał wspólnego z tym sympatycznym misiem wykreowanym przez Hanksa, Przypomina mi się, co mówiła niedawno Meryl Streep w jakimś wywiadzie, że to antybohater kobiet w Hollywood - rasista, antysemita i mizogin, który z zasady nie zatrudniał kobiet w twórczych zawodach i nigdy tego nie ukrywał. Niestety, "Ratując pana Banksa" zrobiła wytwórnia Disneya, więc wybielili go, jak mogli.
UsuńTak czy inaczej było to starcie dwójki potworów :)
Ostatnio w internecie natrafiłam na wypowiedź wnuczki Disneya, która właśnie wyraźnie powiedziała, że stary Disney to był potwór, a wytwórnia nigdy w życiu nie przyzna się ani do jego, ani do swoich błędów, od lat zamiata wszystko pod dywan. Już nawet abstrahując od filmu, który wiadomo, skierowany do młodszej publiczności. Chociaż na temat tego, jak dorośli (i media) wyobrażają sobie to, czego dzieci nie zrozumieją, można napisać niejedną książkę.
UsuńNie sądziłam, że za tą sympatyczną książką kryje się tak ponura historia.
OdpowiedzUsuńTwoje bloga odkryłam jakiś czas temu ale dopiero dzisiaj znalazłam czas na jego prześledzenie. Przeczytałam już wszystkie posty dotyczące XX wieku. Teraz mam ochotę na więcej i więcej. Piszesz wspaniale, a Twoje teksty wciągają jak dobre książki. Dodam, że nie lubię czytać dłuższych wpisów na komputerze ale w przypadku Twojego bloga wcale mi to nie przeszkadza. Na koniec muszę pogratulować świetnej strony. Czekam na nowe posty i serdecznie pozdrawiam ! :)
OdpowiedzUsuńDziękuję, że to napisałaś, wiecznie mam problem z długością postów, skracam je i skracam, a i tak mam wrażenie, że za długie i nikt nie przebrnie. Cieszę się, że jednak się udaje :) Pozdrawiam!
UsuńTekst jak zwykle interesujący Pani Andromedo :) Co do długości tekstów, to gdyby nawet były dwa razy dłuższe, to i tak czytałoby się je z wielką przyjemnością. A tak przy okazji, to ja też staram się skracać swoje teksty, ale nie wychodzi mi to za bardzo. Zawsze jest coś, co uważam, że trzeba dopisać i co może wydać się czytelnikom interesujące i tak, ani się obejrzę i robi się z tego 5 stron w Wardzie :) Reasumując, jeśli o mnie chodzi, to w ogóle Pani nie musi skracać swoich tekstów :) Pozdrawiam serdecznie!
UsuńBardzo dziękuję, Panie Macieju, i mam nadzieję że na Poznańskich Historiach też wkrótce pojawi się coś na temat kobiet. Wspominał Pan kiedyś o księżnej Dorocie de Talleyrand-Perigord. Jest nadzieja? :)
UsuńJest nadzieja Pani Andromedo :) Kobiet na Poznańskich nie zabraknie. Ostatnio było o Lilli Palmer, ale kilka nowych pomysłów już jest. O księżnej Dorocie też będzie, kiedy uda mi się zdobyć jej biografię pod wiele mówiącym tytułem: "Więcej, niż życie...". Będzie też o innych nietuzinkowych wielkopolskich paniach. Pozdrawiam serdecznie!
UsuńŚwietnie, jest na co czekać! A opowieść o Lilli Palmer serdecznie polecam Czytelniczkom tego bloga, bo to zupełnie nieznana historia urodzonej w Poznaniu hollywoodzkiej gwiazdy.
UsuńJest pod tym linkiem: http://poznanskiehistorie.blogspot.com/2013/12/z-poznania-do-hollywood-czyli-historia.html
Nie widziałam filmu, ba, nawet go nie zauważyłam! a teraz po prostu muszę to obejrzeć!
OdpowiedzUsuńDziękuję za przybliżenie mi tej historii. I nie tylko tej!
Nie wiem, jak to się stało, że dopiero teraz odkryłam ten blog. Jest fantastyczny!
Fajnie, że jednak odkryłaś :) Miłego wieczoru w kinie!
UsuńOgromne zaskoczenie! Dotąd miałam Disney'a za właśnie "ciepłego misia", a to niespodzianka.
OdpowiedzUsuńfilm mi się podobał, choć końcówka podobno jest jednak trochę uładzona. lubię opowieści, gdzie fabuła książki przeplata się z życiem prywatnym autora dowodząc, jaki wpływ ma wychowanie i środowisko na późniejsza twórczość :)
OdpowiedzUsuńOglądając ten film, przy całej dobrej zabawie, miałam jednak poczucie jakiejś pustki. Być może to właśnie z tych powodów, o których piszesz - że biografię P.L. Travers odpowiednio przycięto i pozbawiono dramatyzmu. I szczerze mówiąc słabo wypadły retrospekcje -za długie, przywoływane przypadkowo, takie typowe amerykańskie ględzenie pt „życie ci się wali, bo dzieciństwo miałeś ciężkie”. Nie mówię, że tak nie bywa, tylko że nie udało się tego pokazać.
OdpowiedzUsuńPamela L. Travers to autorka kultowych książek mojego dzieciństwa. Niewiele wiedziałam o jej życiu. Dzięki wielkie za ten wpis. Film postaram się obejrzeć!
OdpowiedzUsuńBiografię autorki znałam, bo "Mary Poppins" była w dzieciństwie wyobrażeniem wszystkich dziecięcych marzeń, snów i pragnień. Wiedziałam również o wersji kinowej, ale nie cierpię bajek Disneya, nie oglądam ich i nigdy się z nimi nie identyfikowałam, dzięki mądrości moich rodziców. Szczęśliwie dzieciństwo przeżyłam bez telewizora, ale jako dorosła już osoba, niekiedy oglądałam, czy raczej widziałam, bajki pana D.Film "Mary Poppins" z ciekawości włączyłam, ale widząc twarz niby-Mery nie mogłam dalej oglądać tej cukierkowej wersji. W ogóle Disney dla mnie jest symbolem braku wyobraźni, spłaszczenia charakteru postaci, stereotypów i przemocy (w jego bajkach ciągle ktoś kogoś tłucze, albo ktoś przed kimś ucieka).
OdpowiedzUsuńA jest szansa na artykuł o Sydonii von Borck? To dopiero ciekawa postać!
OdpowiedzUsuńWow, świetny pomysł! Przymierzałam się do tekstu o jakiejś czarownicy, szukałam wyrazistej bohaterki, Sydonia jest jak znalazł. W dodatku przepieknie malowai ją prerafaelici. Dzięki!
UsuńNie ukrywam, że trafiłam na nią dzięki zainteresowaniu prerafaelitami, które Pani we mnie wzbudziła. Śledzę bloga od kilku miesięcy i czekam z utęsknieniem na każdy wpis. Wspaniała robota!
UsuńWpadłam na bloga przypadkowo (polecono go na innym blogu) i.... przepadłam- zaczęłam czytać wpisy z 2012 r. :) - i chyba już to zostanę :) - bardzo ciekawie prowadzony blog, dobry styl pisania, świetne malarskie uzupełnienia.
OdpowiedzUsuńDick van Dyke zagrał Berta, nie Pana Banksa
OdpowiedzUsuńZagrał. Przepraszam. Już poprawiam.
UsuńJa to muszę przeczytać sama - koniecznie :-)
OdpowiedzUsuńPoruszyła mnie historia tego adoptowanego chłopca. Szkoda, że Pamela Travers nie potrafiła nawiązać z nim ciepłej więzi - zniszczyła mu życie, a pewnie i sobie po trosze też, może byłaby choć odrobinę szczęśliwsza. Bardzo to smutne. Nie potrafłam też nigdy przekonać się do książek o Mary Poppins. Natomiast Emma Thompson w roli Pameli - cudo!
OdpowiedzUsuńPełnym sercem jestem po stronie Disneya i szczerze mu współczuję, że musiał się użerać z tą panią. (która zresztą zniszczyła życie nie jednemu chłopcu, ale dwóm). Ci, którzy jeszcze żyją do dziś czują dreszcze na samo wspomnienie tamtych koszmarnych dwóch tygodni. A skoro tak się jej nie podobała ekranizacja to trzeba było nie przyjąć (niemałych) pieniędzy za to, tylko skoro już mleko się wylało to trzeba było oddać je chociażby na sieroty, a nie zachowywać się jak skończona hipokrytka.
OdpowiedzUsuńA co do samego tekstu to nie rozumiem dlaczego spolszczone jest imię jednego bliźniaka, a drugiego nie? Dziwnie to wygląda. I co to za generalizacja? -
"o dwóch tygodniach pracy ekipa Disneya i on sam najchętniej uciekliby przed nią na koniec świata. Ale widz wcale nie. Podoba nam się jej niezależność i to, jak walczy o każdy szczegół swojej historii. Lubimy ją, tę ekranową Pamelę, arogancką dziwaczkę, ale z sympatyczną twarzą Emmy Thompson."
Otóż nie, ja uciekłabym przed nią już poznając ją w samolocie, i nie, nie podoba mi się jej niezależność bo to żadna niezależność a problemy psychiczne, a Emma Thompson ma talent do grania antypatycznych bab, bo ma taki wyraz twarzy, że bez kija nie podchodź.
Nie lubię jej ani w dinseyowskim wydaniu, ani prawdziwym, w jednym i drugim jest odpychająca i niesympatyczna. Ironia losu zresztą, że tak okropna i nieczuła osoba, która nie znosiła dzieci, napisała książkę, którą właśnie dzieci pokochały. Z czym nie mogła się nigdy pogodzić co wystarczająco o niej świadczy.
Jeju chciałabym, żeby o mnie kiedyś ktoś napisał :)
OdpowiedzUsuń