wtorek, 19 czerwca 2012

Kometa Karoliny

Wydawało się, że wszystkie znaki na niebie i ziemi sprzysięgły się przeciw Karolinie. Że w ostateczności, jeśli w ogóle dożyje starości, skończy jako zgorzkniała kobieta na łaskawym chlebie rodziny. Że Opatrzność dopilnowała, by jej życie naznaczyć cierpieniem. Popatrzcie tylko sami.

Karolina Herschel urodziła się w połowie osiemnastego wieku jako piąte z sześciorga dzieci kapelmistrza gwardii hanowerskiej. W wieku trzech lat zachorowała na ospę, która okaleczyła jej lewe oko i naznaczyła policzki pajęczyną blizn. Kiedy miała dziesięć lat, zapadła na tyfus, a choroba okazała się na tyle poważna, że Karolina przestała rosnąć. Rodzina nie miała wątpliwości, że czeka ją życie spędzone na domowych pracach, że na męża nie ma szans. Nie starali się więc nawet zapewnić dziewczynce takiej edukacji, jak innym swoim dzieciom, których uczyli muzyki, matematyki, francuskiego. Karolina, karlica z dziobatą twarzą, rosła ze świadomością, że jest gorsza, ale przecież - jak każdy - wcale nie chciała się z tym pogodzić. I Bogu dzięki, bo nauka byłaby uboższa, gdyby nie jej upór.

Karolina w młodości
To, że w końcu wyrwała się w świat, zawdzięcza swemu starszemu bratu Williamowi. Robił karierę w Anglii jako zdolny muzyk i organista, i poprosił siostrę, by przyjechała prowadzić mu dom. Karolina, wtedy 22-letnia, zgodziła się z ochotą. W pracach domowych była naprawdę dobra, ale przede wszystkim uznała, że to jedyna szansa wyrwania się z życia, w którym każda następna godzina miała być taka, jak poprzednie. Jednak kiedy tłukła się dyliżansem przez Europę do Bath, nawet nie przypuszczała, jak wielka czeka ją zmiana. Tam, w Anglii, miała urodzić się na nowo.

Najpierw była muzyka. William bardzo kochał siostrę, czuł, że jest nieprzeciętna i wcale nie zamierzał zamykać jej w kredensie i pralni. Zamiast tego zaczął ją uczyć. Zaczął od lekcji śpiewu, podczas których niespodziewanie okazało się, że Karolina ma bardzo piękny sopran. Zaczęła szkolić głos i występować publicznie. Z sukcesami, w których jak się okazało, wcale nie przeszkadzała jej ułomność.

Astronomia była w drugiej kolejności, ale okazała się najważniejsza. William bardzo się nią pasjonował, a w Karolinie znalazł pojętną i bystrą uczennicę, która szybko zaczęła dotrzymywać mu kroku. Nie zapominajmy, że były to czasy, kiedy kosmos był na tyle wielką zagadką, że nawet amatorskie pasje mogły owocować wielkimi odkryciami. I tak się właśnie stało w przypadku rodzeństwa Herschelów.

William marzył, by zbudować doskonały teleskop. Do pracy, oprócz Karoliny, zaprzągł brata Alexa, pożyczył odpowiednie narzędzia od sąsiada, który miał warsztat,  i wkrótce cały dom zmienił się w pracownię, w którego centrum królowała wielka maszyna do szlifowania niezliczonych soczewek i zwierciadeł. William nie myślał już o muzyce, myślał tylko o astronomii, a zaangażował się tak bardzo, że nie miał nawet czasu na posiłki. Gdy pracował, Karolina stała obok i karmiła go, żeby całkiem nie opadł z sił.

Po roku teleskop był gotowy - pierwszy z wielu, jakie miał zbudować William. Siedem lat później jego praca została zwieńczona odkryciem nowej planety Układu Słonecznego - Urana. Cały świat zobaczył w nim wielkiego astronoma.

(Źródło: Wikipedia)
Karolina w tym czasie nie próżnowała. Prowadziła własne obserwacje: tropiła komety. Pierwszą schwytała w sierpniu 1786 roku. Jej odkrycie szybko zostało potwierdzone przez astronomów w Europie, a wtedy i o Karolinie zrobiło się głośno.
Potem schwytała jeszcze siedem komet. Już nie była traktowana tylko jako zdolna asystentka utalentowanego brata, ale jako samodzielna badaczka. Została pierwszą kobietą oficjalnie uznaną za naukowca. Potwierdziła to decyzja króla Jerzego III, który przyznał Karolinie i Williamowi sowite roczne pensje na ich badania.

Jeszcze tylko raz kapryśny los, prześladujący Karolinę, przypomniał o sobie. Pewnej zimowej nocy, podczas pracy przy ogromnym teleskopie, poślizgnęła się na śniegu. Tak nieszczęśliwie, że rzeźnicki hak, podtrzymujący urządzenie, wbił się głęboko w jej nogę. I choć, jak opowiadała potem, na haku zostało co najmniej pół kilo jej ciała, to zdaniem lekarzy zadziwiająco szybko wróciła do zdrowia. Cóż, nieraz wychodziła już w życiu z podobnych opresji.

Honorowana uczona, u schyłku życia
Największe cierpienie spadło na nią, kiedy William zmarł. Nie chciała bez niego żyć w Anglii, wróciła do rodziny, do Hanoweru. Ale wróciła w glorii sławy wielkiego naukowca. Nadal pracowała naukowo, uporządkowała wszystkie mgławice i gromady gwiazd, odkryte przez brata. Była dumą swojego kraju. Złoty medal za naukowe osiągnięcia przyznał jej król Prus.

Ostatnie, 97 urodziny, też obchodziła po królewsku. Książę i księżna Hanoweru osobiście przywieźli jej prezent: fotel obity aksamitem, a potem przez kilka godzin zabawiali rozmową. Jeszcze jeden dowód uznania przyszedł czterdzieści lat po jej śmierci, w 1889 roku. Odkrytą wówczas planetę astronomowie nazwali Lukrecją. Na cześć Karoliny, to było jej drugie imię.

piątek, 15 czerwca 2012

Muza

Jej nazwiska zapewne nie znacie, ale twarz - znacie na pewno. To Jane Morris, muza prerafaelitów, angielskiego bractwa malarzy z połowy dziewiętnastego wieku.

Prerafaelici byli grupą młodych artystów, którzy postanowili malować tak, jak malowano przed Rafaelem (stąd nazwa) - nie fałszując natury, drobiazgowo odtwarzając szczegóły przenoszonych na płótno scen, z całym blaskiem i soczystością barw. Niektórzy może zauważyli, że ich obrazy już pojawiały się na tym blogu (choćby w poście o Tekli Bądarzewskiej). To dlatego, że dla mnie są one najdoskonalszym obrazem życia bogatego mieszczaństwa końca dziewiętnastego wieku. Patrząc na te płótna, czuję się tak, jakbym przeniosła się w czasie do domu z czasów królowej Wiktorii. Widzę jego kolory, czuję zapach kurzu na tysiącach bibelotów i smak herbaty nalewanej z porcelanowych dzbanków. Te obrazy są esencją wiktoriańskiej estetyki. A Jane jest uwieczniona na tych najpiękniejszych.

Była prostą dziewczyną z ludu; młodzi artyści zobaczyli ją w teatrze przy Drury Lane. Jej uroda była tak urzekająca, że poprosili dziewczynę, by im pozowała. Zgodziła się natychmiast i tak zaczęła się kariera Jane jako muzy bractwa prerafaelitów. Kochali się w niej prawie wszyscy, ona wybrała Williama Morrisa, malarza, rysownika, architekta. Chyba wybrała dobrze, bo Morris wymyślił ją i stworzył, jak Pigmalion swoją Galateę. Posłał ją na lekcje francuskiego i włoskiego, zapewnił nauczyciela muzyki i  savoir-vivre'u. Uformował ją tak, że stała się symbolem swojej epoki, wzorem dla innych kobiet w sztuce wysławiania się i dobrych manier. To właśnie Jane jest pierwowzorem bohaterki "Pigmaliona", słynnej sztuki Bernarda Shaw, opowiadającej o prostackiej kwiaciarce, którą zdolny profesor zmienił w salonową lwicę. 

Ale najpiękniej malował ją nie mąż, ale inny prerafaelita Dante Gabriel Rossetti. Kochał się w niej całe lata. Platonicznie? Historycy nie są zgodni, ale nawet jeśli Jane miała romans z Rossettim, to - nauczona przez męża także dyskrecji - potrafiła to ukryć tak zręcznie, że do dziś mamy problem z jednoznacznym rozstrzygnięciem. Tak czy inaczej Rossetti kochał ją gorąco i większość kobiet na jego obrazach ma rysy Jane. Oto, jak ją widział:
Te wizerunki przeszły do historii sztuki. Większość kobiet na słynnych obrazach Rossettiego ma rysy Jane: pełne, zmysłowo wykrojone usta, wielkie szare oczy i bujne włosy w tysiącach fal. A jak wyglądała naprawdę, pozbawiona retuszu pędzla zakochanego mężczyzny? Wiemy to z kilku zachowanych fotografii:
Piękna? Owszem. Ja jednak wolę pamiętać ją taką, jaką ją widział Rossetti, jako Prozerpinę trzymającą owoc w dłoni, muzę prerafaelitów, której zawdzięczamy ich najpiękniejsze obrazy.

środa, 13 czerwca 2012

Zapomniane siostry

Było pięć sióstr Brontë, a nie trzy, jak większość z nas sądzi. Wszyscy znamy Emily, autorkę "Wichrowych wzgórz", i Charolotte, która opisała "Dziwne losy Jane Eyre". Słyszeliśmy też o Anne, choć ta nie miała szczęścia do polskich przekładów (jej "Lokatorkę Wildfell Hall" przetłumaczono dopiero w tym roku). Znamy również twarze sióstr Brontë z portretu namalowanego przez ich brata Branwella.

Trzy siostry Brontë na portrecie Branwella

Zresztą Branwella też znamy. Wiemy, że umarł młodo, jak siostry, choć nie na suchoty, jak one, ale dlatego, że zapił się na śmierć.
Doceniamy jednak jego rolę, wierząc historykom literatury, którzy twierdzą, że to dzięki obecności Branwella jego utalentowane siostry stworzyły w swoich powieściach tak wyraziste męskie postaci, jak Heathcliff czy Rochester. Bo niby skąd miały czerpać inspirację samotne córki pastora? Niemal całe życie spędziły w odciętym od świata, kamiennym domu plebanii w Haworth, na odludnych wrzosowiskach północnej Anglii, więc wszystko, co rodziło się w ich głowach, było wypadkową lektur i domowego życia.

Na portrecie Branwella brakuje Marii i Elżbiety. Brakuje, bo kiedy obie umarły, Branwell był ledwie ośmioletnim brzdącem. Maria była najstarszym dzieckiem z trzódki pastora Brontë i wiele wskazuje, że ukochanym. Prawdopodobnie też najbardziej utalentowanym. Zachowały się zapiski pastora, w których wspomina córkę jako nad wiek dojrzałą i niezwykle mądrą. Kiedy zapytał dziesięciolatkę, co jest najlepszym sposobem spędzania czasu, odparła, że przygotowania do czasów wiecznej szczęśliwości. Wiedziała, co zadowoli ojca-pastora i umiała znaleźć odpowiednie słowa.

W szkole dla córek pastorów, do której przez rok chodziła, nauczyciele opisywali ją jako słabą z gramatyki, historii, geografii. Dodawali jednak, że doskonale pisze, ma niezwykłą wyobraźnię i "nadzwyczajne talenty". Jakie - nie było nam dane się przekonać. Wówczas, w początkach dziewiętnastego wieku, dzieci umierały masowo, a warunki, w jakich je wychowywano, zwielokrotniały tę śmierć w niewyobrażalny sposób. 

Dyscyplina przede wszystkim!

Cowan Bridge School, dokąd posłano jedenastoletnią Marię i rok młodszą Elżbietę, nie różniła się od większości szkół, w jakich ówczesna klasa średnia umieszczała swoje dzieci. Opisała ją po latach Charlotte w "Dziwnych losach Jane Eyre". Wedle ówczesnych przekonań jakikolwiek wychowawczy sukces był niemożliwy bez tresowania dzieci w spartańskich warunkach. I w takich warunkach żyły Maria z Elżbietą, Spały w nieogrzewanych salach, wstawały o świcie, myły się w lodowatej wodzie. Przed śniadaniem, na które składała się przypalona owsianka, czekała je jeszcze półtoragodzinna modlitwa. A potem przez cały dzień lekcje, podczas których karano dzieci za najmniejsze przewinienie. Bijąc lub stosując wymyślne upokorzenia, takie jak siedzenie całymi godzinami, bez ruchu, na stołku. Dzień kończył się o zmroku szklanką wody z owsianym plackiem i wieczorną modlitwą, równie długą jak poranna.

W takiej szkole mogli przetrwać tylko najsilniejsi, A wiosna 1825 roku była w Cowan Bridge School wyjątkowo ciężka. W szkole wybuchła epidemia duru brzusznego i gruźlicy, dzieci zaczęły masowo umierać. Pozostałe, często już chore, rodzice w popłochu zabierali do domu. Siostry Brontë też wróciły, ale Maria żyła jeszcze tylko trzy miesiące. Umarła w wieku 12 lat. Tydzień później umarła jej siostra.

Charlotte i Emily też przeszły przez piekło Cowan Bridge School i też za nie zapłaciły. Emily zmarła na suchoty przed trzydziestką, Charlotte jako trzydziestoparolatka. Zdążyły napisać kilka powieści, które dziś są klasyką literatury angielskiej. Czytelnicy na całym świecie znają ich twarze patrzące ze słynnego portretu Branwella. Marii i Elżbiety nikt nie zdążył poznać ani namalować. Im przypadł w udziale los zapomnianych dziewczynek z wichrowych wzgórz.

wtorek, 12 czerwca 2012

Kornelio, siedź w domu!

Nie jest przyjemnie być młodszą siostrą, prawda, Kornelio? Zwłaszcza wtedy, kiedy przed Twoim bratem droga do kariery stoi otworem, kiedy jego wysyła się na uniwersytety i pozwala studiować to, co kocha, a Tobie pokazuje się figę. A przecież macie podobne talenty. On doskonale pisze, ty także; on zna matematykę, Ty jesteś w niej jeszcze lepsza; on opanował angielski, francuski, włoski, łacinę, ale Ty, choć rok młodsza, w niczym mu nie ustępowałaś.
Kornelia Goethe

Jednak zważ na różnice, Kornelio. On jest nie tylko starszy, jest także pierworodnym synem. Ma ujmującą powierzchowność, a Ty, wybacz, choć do niego podobna, jesteś brzydka. Wysokie czoło, orli nos, wydatny podbródek - to, co mężczyznę czyni przystojnym, z kobiety robi brzydulę. No i zapomniałaś o najważniejszym, Kornelio. Jesteś kobietą! A mamy koniec osiemnastego wieku! To nie czas, by panny, takie jak Ty, myślały o czym innym niż mąż, dzieci i kuchnia. Siedź w domu, Kornelio, siedź w domu!

Gdyby istniał duch czasów, to pewno taki list dostałaby od niego Kornelia Goethe, młodsza, ukochana siostra Johanna Wolfganga. Wychowywali się razem i jak na owe czasy, połowę osiemnastego wieku, dziewczynka odebrała naprawdę niezwykłą edukację. Prowadziła dziennik - sekretny dziennik młodości, jak go nazywała - w którym zapisywała swoje spostrzeżenia, uwagi i plany, i który dziś udawadnia, jak wielki tkwił w niej potencjał. Zmarnowany. Bo ciekawość świata i pragnienie wiedzy, jakie w obojgu dzieciach rozbudzili domowi nauczyciele, zaspokoić mógł tylko chłopiec.
Kornelia (z prawej) z rodzicami i bratem. Jeszcze szczęśliwa

Johann poszedł na uniwersytet. Studiował prawo, szukę, architekturę, rysunek, pisał poezję, zajmował się teatrem i polityką, we wszystkich dziedzinach odnosząc sukcesy. Jeździł po świecie, spotykał ludzi, którzy inspirująco działali na jego chłonny umysł, namiętnie romansował. 

Kornelia poszła za mąż. Nie było to małżeństwo z miłości. Wyszła za przyjaciela brata, prawnika, z którym zamieszkała w małym, nudnym miasteczku. Była szczęśliwa - a może tylko tak się jej wydawało - jedynie przez pierwsze tygodnie małżeństwa. Mąż, którego wybrała dlatego, że był przyjacielem Johanna, okazał się zupełnie inny niż brat. Nie zamierzał wdawać z nią w rozmowy o literaturze i filozofii, więcej, uważał je za szkodliwe fanaberie, odciągające kobietę od właściwej jej roli - gospodyni i matki. Kornelia musiała trzymać swój umysł na wodzy. Wyżywała się, wysyłając listy do brata - podszyte goryczą niespełnienia i złością na świat za rolę, jaką jej przeznaczył. Zaczęła chorować.

Johann dożył sędziwego wieku 83 lat. Odszedł z tego świata w glorii chwały, jako najwybitniejszy poeta niemiecki, wielki myśliciel i uczony.

Kornelia, kiedy urodziła drugą córkę, nie podniosła się już z połogu. Zmarła cztery tygodnie później. Miała 26 lat. Po jej śmierci brat spalił wszystkie listy od siostry. Nie widział potrzeby, by zapis kobiecych frustracji zachowywać dla potomności.

niedziela, 10 czerwca 2012

Ludwika ciągle znika

Ludwika znikała wiele razy. Znikała swoim przyjaciołom, rodzicom, historii. Przepadała na całe lata, by nagle pojawiać się niespodziewanie w egzotycznych miejscach i nieprawdopodobnych okolicznościach. 

To w takiej Ludwice zakochał się Słowacki
Jej nazwisko zna każdy polski gimnazjalista. Ludwika Śniadecka figuruje na początku biografii Juliusza Słowackiego jako jego pierwsza wielka miłość. Dziś powiedzielibyśmy raczej - szczenięca miłość. Julek, kiedy ją spotyka, ma tylko 14 lat. Ludwika jest o sześć lat starsza. I uosabia wszystko, co może zafascynować nastolatka w młodej kobiecie. Jest bystra, samowolna, uparta i zbuntowana. Ma w nosie zalecenia ojca i stryja, szacownych wileńskich uczonych, namiętnie czyta Byrona, którego książki oni uznają za szkodliwe romantyczne brednie. Uwielbia tańczyć do upadłego i samotnie cwałować konno po lasach.

Na rycinach z epoki nie wygląda pieknie. Ma ten typ urody, którego nie oddają amatorskie rysunki. Jest jak chochlik: drobna, czarnowłosa i czarnooka, o ostrych rysach, które nabierają uroku dopiero podczas rozmowy. 


Smarkaty Julek jednak za nią szaleje, a ona szybko daje mu kosza, co odnotowują autorzy podręczników, ciesząc się w duchu, że może to i dobrze, bo przecież wiele wspaniałych wierszy udręczony i odtrącony Słowacki napisał myśląc o Ludwice. Potem on wyjeżdża do Paryża, a ona?

O tym, co się dzieje z Ludwiką, żadne polskie dziecko już się nie uczy. Znika wtedy z historii, w której znów się pojawi dopiero jako czterdziestolatka. A to dlatego, że będzie jej można przypisać rolę, która historia ceni - "polskiej działaczki okresu zaborów, żony Sadyka Paszy (Michała Czajkowskiego) wspierającej jego działalność polityczną na emigracji w Turcji".

Co się zdarzyło w okresie między wileńskimi amorami ze Słowackim a osiedleniem się w Turcji - tego się z podręczników nie dowiemy. Ale działo się tyle, że zdolny scenarzysta miałby gotowy materiał na doskonały film.

Ludwika mówi "nie" Julkowi, bo kocha się szaleńczo w pięknym rosyjskim oficerze Włodzimierzu Rimskim-Korsakowie, synu gubernatora Litwy. Ojej, źle lokuje uczucia! Nie może tego przeboleć patriotyczna rodzina panny, oburzona, że Ludwika wybrała "Moskala". Co gorsza, także sam oficer niespecjalnie zwraca na nią uwagę. Mimo to ona trwa w tej miłości, aż po grób. Dosłownie.

Zaczyna się wojna rosyjsko-turecka, Rimski-Korsakow idzie na front i niedługo potem Ludwika dostaje wiadomość o jego śmierci. Wtedy znika po raz drugi. Jej nabliżsi już nigdy jej nie zobaczą. Ma 27 lat, kiedy wyrusza do Odessy, a potem na Bałkany. Ma tylko jeden cel - odnaleźć grób ukochanego, a jego prochy przywieźć do Rosji. Nie obchodzą jej polsko-rosyjskie spory ani patriotyczne gadki rodziny i przyjaciół - ojczyzna ukochanego jest teraz jej ojczyzną. Nie wraca na Litwę nawet wtedy, gdy dostaje wiadomość o śmierci ojca.

Ludwika w wieku dojrzałym
Nie wie jeszcze, że grobu Włodzimierza nie odnajdzie nigdy, za to po latach poszukiwań niespodziewanie spotka nową miłość.

Kiedy podczas swej wędrówki dciera do Stambułu, ma już 40 lat. C
hoć niewiele zostało w niej z dziewczęcej świeżości, to wciąż jest szczupła, czarnowłosa i nadal robi wrażenie na mężczyznach.

Michał Czajkowski jest od niej dwa lata młodszy. Przybywa do Stambułu jako wysłannik polskiej emigracji we Francji - ma tu stworzyć kolonię dla Polaków-dezerterów z rosyjskiej armii. Czajkowski jest żonaty. W Paryżu zostawił rodzinę z trójką dzieci. Ale kiedy spotyka Ludwikę, traci dla niej głowę. Ona dla niego też.

Żyją ze sobą w atmosferze skandalu przez wiele lat, a Ludwika znika po raz kolejny - tym razem dla przyjaciół, którzy solidarnie odwracają się i od niej, i od niego.


Być może to z powodu Ludwiki Czajkowski decyduje się na krok, dzieki któremu najtrwalej zapisuje się w historii. Zdecydowany nie wracać do Paryża i do potępiających go rodaków, przechodzi na islam, przybiera nazwisko Sadyk-Pasza i zostaje poddanym państwa ottomańskiego. Ale wciąż jest polskim patriotą. Kiedy Turcja wypowiada Rosji wojnę, walczy w niej, dowodząc oddziałami Kozaków. I buduje osadę dla polskich uciekinerów - to Adampol, wieś pod Stambułem, polska do dziś.

Ludwika jest przy nim cały czas. Dzięki tej drugiej wielkiej miłości nawrócona, jak sama pisze, na polskość. Prowadzi biuro męża, jego korespondencję, pisze raporty, memoriały, polityczne listy, przedziera się przez gąszcz emigracyjnej polityki. Mickiewicz jest nią zachwycony, gdy przybywa nad Bosfor - Ludwika wciąż potrafi fascynować.

Ma 64 lata, kiedy ucieka ostatecznie. "Straciłem swojego anioła" - napisze po jej śmierci Sadyk-Pasza. Pochowa ją w Adampolu, który razem zakładali i będzie skarżył się w listach: "Straciłem wszystko, co miałem najdroższego na świecie, radę, pociechę, towarzyszkę dwudziestotrzyletnich prac i mozołów".



Zadziwiające, jak wiele twarzy miała Ludwika. Dla Czajkowskiego była towarzyszką "mozołów" emigracyjnego życia; dla Mickiewicza - polską patriotką, sawantką o surowej twarzy i wyrazistych oczach; dla polskich dzieci wciąż jest zbuntowaną dziewczyną dającą kosza wieszczowi. A ja, kiedy o niej myślę, widzę rozmarzoną dziewczynę z obrazu Godwarda. Ludwika miała marzenia i nie wahała się za nimi gonić. Nie przeszkodziła jej w tym ani rodzina, ani własne słabości, ani pełna zakazów epoka, w jakiej żyła. Szkoda, że to kolejna zapomniana biografia.