Niezmiernie mi miło, że mogę wreszcie przedstawić moją - choć właściwie należałoby powiedzieć naszą wspólną - książkę. To efekt zarówno mojego tu pisania, jak i Waszego zainteresowania blogiem „Kobiety i Historia”:
Napisałam ją tak, jak sama chciałabym słuchać opowieści z historii. Żadnych wojen, żadnych kłótni królów i papieży, za to królewna na każdej stronie. Bajkowa okładka z dziewczyną zaglądającą w lusterko zapowiada styl opowieści - to będą bajki. Spróbowałam przeczytać kobiece biografie tak, jak prawdopodobnie zrobiliby to bajkopisarze - wpisałam je w scenariusze ulubionych baśni naszego dzieciństwa. Książka składa się z pięciu części zatytułowanych: Kopciuszek, Śpiąca Królewna, Księżniczka na ziarnku grochu, Piękna i Bestia, Królewna Śnieżka. W każdej pomieściłam portrety kobiet, których dzieje często znamy, a jednak ciągle chcemy o nich czytać, tak jak w dzieciństwie lubiliśmy słuchać wciąż tych samych bajek. Będzie wśród nich kilka opowieści, które znacie z bloga, ale w większości to rzeczy zupełnie nowe.
Mam nadzieję, że Bajki „będą się czytać”, nawet przez tych, którzy historii nie cierpią, bo tak jak mnie drażni ich i odstręcza dominujący styl opowieści o przeszłości, pełen wypranych z emocji banałów, któremu towarzyszy kompletnie niezrozumiałe (w tym kontekście) poczucie wyższości. Mój znajomy historyk stwierdził co prawda, że całość wygląda tak, jakby to Bridget Jones zabrała się za pisanie książki historycznej, ale - dodał na koniec - jemu też się dobrze czytało. I choć po lekturze rzucił się do weryfikowania błędów merytorycznych, to jakoś ich nie wytropił.
Książka, która lada dzień ukaże się w wydawnictwie Znak, trafi do księgarń 24 sierpnia, a już od 17 sierpnia dostępna jest w zakupach online (szczegółowe informacje znajdziecie w ramce obok po kliknięciu w okładkę).
Razem z tą publikacją zmuszona jestem rozstać się z miłą anonimowością blogera, ale nie rezygnuję ani ze swego wydumanego nicka, ani z bloga. Kolejne opowieści wciąż będą się tu pojawiać, choć pewnie mniej regularnie niżbym chciała. W planach już następna książka…
Kobieta na obrazie ma rozchylone usta i wielkie oczy o ciężkich powiekach. Jej głowa z falą ciemnych włosów rozkwita nad wiotką szyją, ujętą w srebrzystą klamrę kolii, tak jakby potrzebowała wsparcia. Białoróżowa skóra twarzy, dekoltu i splecionych dłoni wydaje się jeszcze delikatniejsza w zderzeniu z szalejącą w tle złocistą burzą. Tworzy ją bajeczna mozaika rozedrganych ornamentów i symboli – wszystko tam płonie i błyszczy, a miodowa suknia modelki roztapia się w roziskrzonej kąpieli tła, które artysta skleił z płatków złota.
Ten królewski portret towarzyszył małej Marii przez całe dzieciństwo i wczesną młodość. Wisiał w wiedeńskim domu jej wuja. Maria wiedziała, że kobietą na obrazie jest jej ciotka Adela Bloch-Bauer, ale łatwo było o tym zapomnieć, gdy godzinami się na niego gapiła, snując w wyobraźni bajki o egzotycznej księżniczce uwięzionej w bursztynowym zamku.
Nie tylko jej złociste malowidło zapierało dech w piersiach. Do domu wujostwa ściągały całe tłumy, żeby napatrzeć się na „Złotą Adelę”, jak nazywano portret namalowany w 1907 roku przez mistrza numer jeden wiedeńskiej secesji Gustava Klimta. Obraz uchodził za jedno z jego najlepszych dzieł, no i w dodatku można było skonfrontować wizję artysty z oryginałem, bo modelka siedziała tuż obok.
Adela Bloch-Bauer
Na ogół rozczarowania nie było. Adela Bloch-Bauer stanowiła idealne uosobienie muzy artystów epoki wiedeńskiego fin de siècle’u (a myślę, że w każdej innej byłoby tak samo). Smukła i krucha, o wąskiej twarzy bez uśmiechu, czytująca klasyków w oryginale i upozowana wśród pięknych przedmiotów swego luksusowego domu przy wiedeńskiej Elisabethstrasse, sprawiała wrażenie cierpiącej i chorej. Ale mała Maria zapamiętała też, że umiała się zapalić i spowita w swoją poetycką czerń dryfowała po salonie z cygarniczką w smukłych palcach, kopcąc jak komin i gorąco dyskutując z zaproszonymi gośćmi. A w jej salonie gromadziły się wszystkie tuzy artystycznego światka Wiednia. Bywali tam kompozytorzy Gustav Mahler i Richard Strauss, pisarze Stefan Zweig i Jakob Wassermann, aktorzy z Burgtheater i artyści z kręgu Gustawa Klimta. Oraz oczywiście sam Klimt, dzięki któremu Adela przeszła do historii, bo uwiecznił ją na jednym ze swoich najlepszych obrazów.
O tym obrazie, nazywanym dziś „austriacką Moną Lisą” – do niedawna magnetycznym cacku narodowej galerii w Wiedniu, ściągającym doń tłumy ze wszystkich zakątków globu – od kilku lat aż huczy w światowych mediach. Stał się on bowiem powodem niezwykłej sądowej batalii. Oto pewna starowinka z Ameryki uznała, że austriacka galeria to dla „Złotej Adeli” miejsce najgorsze z możliwych. Że wisi tam tylko przez pomyłkę. Przez nierychliwość sądów historii, które zawsze się ociągają z wydawaniem sprawiedliwych wyroków. Pozwała więc austriackie państwo do sądu i – choć wszyscy byli pewni, że jej fantastyczna batalia skończy się fiaskiem – postawiła na swoim. Zabrała obraz do siebie.
Maria Altmann w życiu i w filmie. W "Złotej damie" zagrała ją Helen Mirren
Ową starowinką, jak się już pewno domyślacie, była Maria, która w dzieciństwie tkwiła zafascynowana przed złotym portretem swojej ciotki. I której historię możemy teraz oglądać w filmie „Złota dama” (2015). Dodajmy od razu – Maria nie była żadną wybitną osobą obdarzoną niezwykłym talentem, nikim, komu pisarze chcieliby poświęcać na wyścigi sążniste biografie, a filmowcy swoje dzieła. Była zwykłą kobietą, jak większość z nas. Ale pod koniec życia zdobyła się na czyn, który zapewnił jej miejsce w podręcznikach historii, tak jak wcześniej jej ciotce, sławnej dzięki arcydziełom Klimta.
Maria młodość miała szczęśliwą i wartą pięknych wspomnień. Urodziła się w 1916 r. w zamożnej rodzinie prawnika z Wiednia, w której oprócz robienia pieniędzy ceniło się sztukę. Wspominała potem, że co wieczór mieli w domu koncert muzyki kameralnej z występami jej ojca, grającego Mozarta na swojej ukochanej wiolonczeli z pracowni Stradivariusa. Z kolei wuj Marii, bogaty właściciel rafinerii cukru Ferdynand Bloch-Bauer, słynął z posiadania niewielkiej kolekcji dzieł Klimta, w tym wspaniałych portretów swojej żony Adeli.
Plotkowano, że smutną Adelę połączyło z Klimtem coś dużo więcej niż chwile przy sztalugach. W końcu była jedyną spośród jego modelek, którą namalował więcej niż raz (aż trzy razy), a praca nad najsławniejszym złocistym portretem zajęła mu niezwyczajnie dużo czasu, bo cztery lata. Zaciekawiona Maria próbowała dopytywać matkę o szczegóły rzekomego romansu ciotki, ale oczywiście została ofuknięta i usłyszała, że wszystko to bzdury.
Drugi portret Adeli namalowany przez Klimta w 1912 roku
Judyta z głową Holofernesa (1901),
trzecie arcydzieło Klimta z twarzą Adeli
Wujostwo nie mieli własnych dzieci, więc Maria i jej rodzeństwo byli im szczególnie bliscy. Hojność wuja dziewczyna odczuła najmocniej, gdy się zakochała i zdecydowała poślubić młodego śpiewaka operowego Fritza Altmanna. Wuj w prezencie ślubnym podarował jej wówczas diamentową kolię – tę samą, która otacza szyję jej ciotki na złocistym portrecie. Był rok 1937, krucha i chorowita Adela nie żyła już od ponad dekady i Maria poczuła się tak, jakby teraz ona stała się bohaterką tej czarodziejskiej bajki o złotej królewnie, która pisała jej dzieciństwo.
Ale bajkowego zakończenia nie było w planach. Bo rok po ślubie Marii nastąpiło coś, co w książkach do historii zapisane jest jako Anschluss, aneksja Austrii. Do Wiednia wkroczyli hitlerowcy. Maria te dni zapamiętała tak: Austriacy wiwatowali, Żydzi płakali. Bo nagle się okazało, że to ten podział będzie teraz wyznaczać losy ludzi i decydować o ich być albo nie być. A Maria była z żydowskiej rodziny, dla niej zaczynał się czas na łzy.
Wszystko potoczyło się piorunująco szybko. W jedną noc aresztowano w Wiedniu ponad 6 tysięcy Żydów, większość wysyłając do obozu koncentracyjnego w Dachau. Trafił tam również Fritz Altmann, mąż Marii. Wiedeńskie synagogi stanęły w ogniu, a żydowskie sklepy i domy padły łupem ludzi w czarnych mundurach. Z domów Bloch-Bauerów esesmani wynieśli wszystkie cenne przedmioty – wiolonczelę ojca Marii, porcelanę, obrazy Klimta, rodzinne klejnoty. Diamentową kolię Adeli i Marii miała teraz nosić Emma, żona Hermanna Göringa. Świat Marii zniknął w jednej chwili. Na szczęście udało jej się ocalić najważniejsze – własne życie.
Razem z Fritzem – którego brat wyciągnął z Dachau, płacąc za niego wielki okup – uciekli do Liverpoolu, a potem do Ameryki, do Los Angeles. Byli młodzi, jakoś ułożyli sobie życie. Fritz dostał pracę w spółce lotniczej, Maria otworzyła sklep z kaszmirowymi tkaninami. Jak wielu ocalałych z Zagłady starała się stłumić wspomnienia strasznych dni, jak najmniej myśleć o tym kogo i co straciła. Zmieniło się to dopiero, gdy była już starszą panią, po osiemdziesiątce. Pod koniec życia częściej wspomina się jego początek, wtedy zawsze dzieciństwo i młodość stają się bliższe i droższe. Maria też coraz częściej wracała do sielskich dni młodości w Wiedniu, a w centrum tych wspomnień – niczym symbol utraconego świata – zawsze był złocisty portret ciotki Adeli.
Wiedziała, że obraz jest główną ozdobą wiedeńskiej galerii Belvedere, ale jakoś nigdy nie przyszło jej do głowy, by domagać się zwrotu. Tak, jakby arcydzieła miały prawo do własnego życia, w którym nieistotna jest jakaś forma własności. W ten sposób Maria myślała o złotej Adeli przez całe swoje amerykańskie życie. Ale teraz miało się to zmienić.
W Austrii lat 90. zaczął się czas rozliczeń z wojenną przeszłością kraju, wychodziły na jaw coraz bardziej zawstydzające fakty, w tym brzydka, nazistowska przeszłość prominentnych polityków (z prezydentem Kurtem Waldheimem włącznie). Pisano też wiele o zrabowanym majątku Żydów i o tym, że setki wspaniałych dzieł sztuki wystawianych w austriackich muzeach – rzeźb, grafik, obrazów, porcelany, biżuterii – to efekt zwykłej grabieży. Cała ta debata doprowadziła do uchwalenia ustawy o restytucji dzieł sztuki, która ofiarom Anschlussu i ich spadkobiercom otwierała drogę do walki o odzyskanie zagrabionych majątków. Dopiero wtedy osiemdziesięciolatka z Los Angeles zrozumiała, że „Złota Adela”, w której plakat zawieszony ścianie wpatrywała się przez lata, naprawdę należy do niej. I że jej odzyskanie to żaden kaprys, ale zwykła sprawiedliwość.
No więc stara Maria Atlmann poszła na wojnę. Z pomocą młodego prawnika dotarła do testamentu wuja Ferdynanda, w którym stało jasno: cały swój majątek zapisał Marii i jej rodzeństwu. Co prawda, ciotka Adela na dwa lata przed śmiercią naskrobała w liście do męża, żeby jej złocisty portret oddać galerii Belvedere, ale czy mogła przewidzieć, jak brzydko historia stanie jej w poprzek? Miała to szczęście, że umarła na długo przedtem, nim Austria padła łupem III Rzeszy, nie widziała, jak współmieszkańcy jej ukochanego miasta fetują nadejście bandytów w czarnych mundurach. Jej mąż, ograbiony przez rodaków z całego majątku, prośby żony nie uwzględnił w testamencie. Zanim zmarł w 1945 roku w Szwajcarii, zapisał wszystko swoim młodym krewnym. I tak, kierując się jego ostatnią wolą, Maria zażądała od austriackiego państwa, by zwróciło jej to, co z tego majątku zostało – pięć obrazów Klimta zdobiących wiedeńskie muzea. Osiem lat – tyle trwała wojna sędziwej Marii, prowadzona w sądowych salach. I zakończyła się sukcesem tak niebywałym, że okrzyknięto go światowym precedensem. W roku 2006 austriackie państwo oddało Marii portret jej ciotki i pozostałe obrazy Klimta, bo zwyczajnie nie zdołało zebrać pieniędzy na ich odkupienie. Wartość obrazów oszacowano na 150 milionów dolarów i była to w Austrii najwyższa suma, na jaką wyceniono dzieła sztuki zwracane w ramach ustawy o restytucji.
Maria Altmann przez cały czas tej batalii powtarzała, że chodziło jej o sprawiedliwość, ale i tak na koniec wytknięto jej, że o kasę. Bo kiedy już odzyskała „Złotą Adelę”, nie zatrzymała jej w domu, ale sprzedała za gigantyczną sumę 135 mln dolarów spadkobiercy imperium kosmetycznego Estée Lauder. Postawiła Lauderowi tylko jeden warunek – by obraz stale był wystawiony w jego nowojorskiej galerii i dostępny publiczności. Zniesmaczony krytyk sztuki „New York Timesa” napisał po tej transakcji, że na Holokauście można nieźle zarobić i że w obliczu takiej kasy sprawiedliwej wojnie Marii mocno ubyło szlachetności. W odpowiedzi przyjaciele Marii prześcigali się w tłumaczeniach, że „Złota Adela” nie należała tylko do niej, że wpływy trzeba było podzielić między wszystkich spadkobierców Ferdynanda, że żadnego z nich nie byłoby stać na ubezpieczenie arcydzieła, gdyby chcieli je zatrzymać. Zapewniali też, że duża część pieniędzy poszła na cele charytatywne, a sędziwa Maria do końca żyła w swoim skromnym domu w Los Angeles (zmarła w 2011 roku, w wieku 94 lat) i cieszyła się z tego, że może sobie pozwolić na opiekę domową i nową zmywarkę do naczyń. Cóż, wcale nie miałabym jej za złe, gdyby na stare lata zamieszkała w pałacu i jeździła rolls-roycem z kierowcą. W końcu to były dobra jej rodziny, a świętym prawem dzieci jest decydowanie o majątku swoich przodków. Niczego tu nie zmienia fakt, że na chwilę zagarnęli go bandyci w czarnych mundurach. Historia ich osądziła i wydała najsurowszy wyrok, jakim więc cudem nadal mieliby dyktować warunki tym, których skrzywdzili? A poza wszystkim hałas, jaki zrobiła Maria swoją batalią, opłacił się z innego powodu – głośno przypomniał ludziom o majątku zagrabionym przez Niemców z okupowanych krajów. I o tym, że nic tu nie jest skończone, że rachunki są wciąż niewyrównane.
Niemcy grabią dzieła sztuki z warszawskiej Zachęty, lato 1944
Już my w Polsce najlepiej wiemy, jakie to ważne. Z naszych muzeów w czasie II wojny światowej Niemcy ciężarówkami wywozili arcydzieła. Część z nich udało się odzyskać, ale lista zaginionych jest o niebo dłuższa, los wielu wciąż jest nieznany (w tym najsławniejszego z nich, „Portretu młodzieńca” Rafaela z kolekcji Czartoryskich). To jednak wcale nie znaczy, że tak już zostanie. Przecież obrazy ciągle wracają. Pamiętamy historię sprzed pięciu zaledwie lat ze słynną „Pomarańczarką” Gierymskiego. Zrabowana z Muzeum Narodowego po upadku Powstania Warszawskiego i uznana za zaginioną, nagle w 2010 roku pojawiła się na aukcji w jakiejś mieścinie pod Hamburgiem. Po interwencji naszego ministerstwa kultury i długich negocjacjach znów można zajrzeć jej w oczy w warszawskim muzeum. Wróciła do domu po blisko 70 latach. Tak jak Adela do Marii. To właśnie dzięki temu, że takie historie stają się nośne i głośne, wciąż mamy nadzieję choćby na drobne odkupienie zła tamtych czasów.
Aleksander Gierymski, Pomarańczarka albo Żydówka z pomarańczami, 1880-81