niedziela, 26 sierpnia 2012

Ania z Zielonego Wzgórza usuwa ciążę

Lucy Maud Montgomery zobaczyła ją na okładce "Metropolitan Magazine". Dziewczyna była bardzo szczupła, wręcz chuda, i bardzo piękna. Miała ogromne oczy o lekko opadających powiekach, drobną bladą twarz o łagodnym owalu i delikatne, słodkie usta. Z wysoko upiętego koka wymykały się na ramiona loki, jakby w sprzeciwie wobec przytrzymujących je szpilek. Pewnie była brzydkim dzieckiem, pomyślała Maud. Jej twarz nigdy nie miała w sobie nic z miłej przylepności maluchów. Żadnych słodkich dołeczków, rumianych policzków, rozkosznych uśmiechów. Takie dziewczęta w dzieciństwie są jak poczwarki - z za szerokimi ustami, za chudymi ramionami, za dużymi oczami. Ale to z nich wyrastają piękności.

Maud, patrząc na to zdjęcie, wymyśliła Anię. Biedną, brzydką, niekochaną przez nikogo dziewczynkę, która z czasem zmieni się w łabędzia. Wiedzą o tym już od pierwszej strony wszystkie czytelniczki "Ani z Zielonego Wzgórza" - nawet te ośmioletnie, które o książce nigdy wcześniej nie słyszały. Podświadomie czują, że taki jest porządek baśniowych historii, że na tym polega sprawiedliwość bajkowych światów. Dobre, choć brzydkie kaczątko dorasta i zyskuje urodę, którą zawsze nosiło w sobie, a odtąd jego życie staje się pasmem szczęścia.

Ale nie życie Evelyn. Ona nie była z bajki. I choć wypiękniała, nie przyniosło jej to radości. Evelyn Nesbit - bo to jej zdjęciu przyglądała się Lucy Maud Montgomery i jej rysami obdarzyła swoją bohaterkę - przeszła do historii jako jedna z ikon belle époque. Z powodu swojej urody, ale także dlatego, że była bohaterką jednego z najgłośniejszych skandali tamtych czasów.


Dziewczynka na czerwonej huśtawce


Evelyn, podobnie jak Ania, dzieciństwo miała biedne i złe. Choć na początku - tak jak u Ani - nic tego nie zapowiadało. Urodziła się pod koniec dziewiętnastego wieku w małym miasteczku w Pensylwanii, w typowej mieszczańskiej rodzinie czasów wiktoriańskich. Ojciec był dość wziętym adwokatem, matka prowadziła dom. Mała Evelyn rosła szczęśliwa. Była typową córeczką tatusia, który z zapałem zaspakajał jej żywą ciekawość, kupując książki, prowadzając na lekcje muzyki i tańca.

Dobre czasy skończyły się w momencie, gdy pan Nesbit zmarł nagle w wieku czterdziestu lat. Jedenastoletnia Evelyn, jej młodszy brat i matka zostali sami. W rozpaczliwej sytuacji. Patrzyli bezradnie, jak zabierają im dom, licytują majątek, bo ojciec, jak się okazało, nie miał nosa do inwestycji i zostawił po sobie masę długów. Żyli odtąd w ciasnych pokoikach nędznych pensjonatów, utrzymując się z datków przyjaciół i z tego, co matka mogła dorobić szyciem. Tak było do czasu, kiedy rozkwitła uroda Evelyn. 

Jako czternastolatka zaczęła przyciągać męskie spojrzenia, a jej twarz obudziła zainteresowanie rysowników i portrecistów. Zaczęli prosić, by im pozowała. I chcieli za to płacić, więc matka dziewczynki nie protestowała. Zarobki córki, choć niewielkie, stanowiły jedyną pewną pozycję w domowym budżecie. Nastolatka całymi godzinami tkwiła więc w pracowniach upozowana na słodkie heroiny. Kiedy rodzina przeniosła się do Nowego Jorku, zaczęła się sława Evelyn. I skończyło dzieciństwo.

Evelyn na słynnym rysunku Gibsona

Można ją nazwać pierwszą supermodelką albo pierwszą pin-up-girl. Był koniec dziewiętnastego wieku, rozkwitała sztuka fotografii, czasopisma potrzebowały coraz więcej zdjęć - zwłaszcza pięknych kobiet. A w nowojorskich pracowniach królowała Evelyn. Pozowała cierpliwie całymi godzinami przed obiektywem albo sztalugami i wkrótce jej twarz znali wszyscy. To ona patrzyła z okładek pism, pocztówek, reklam, kalendarzy, to jej profil, z włosami ułożonymi na kształt znaku zapytania, uwiecznił popularny wówczas artysta Charles Dana Gibson na swoim słynnym rysunku "The Eternal Question". 


Była piękna, a zainteresowanie mężczyzn szybko przestało się ograniczać do sentymentalnego uwielbienia. Evelyn miała 16 lat, gdy zrobił z niej swoją kochankę 47-letni architekt i słynny playboy Stanford White. Słynął z apetytów na młodziutkie kobiety i dość perwersyjnych gustów. Jak plotkowano, garsoniera, w której spotykał się ze swymi małoletnimi kochankami, była wyłożona lustrami i wyposażona w obitą czerwonym aksamitem huśtawkę. Na tej huśtawce Evelyn straciła dziewictwo. I właśnie to wydarzenie miało zaważyć na całym jej dalszym życiu. 

Śmiertelne strzały w Madison Square Garden


White wkrótce zmienił Evelyn na młodszą dziewczynę, ale szybko pojawił się mężczyzna, który naprawdę się w niej zakochał. Przystojny John Barrymore - wtedy biedny grafik w jednej z gazet, wiele lat później słynny aktor - był niewiele od niej starszy. I chciał zostać jej mężem. Romans kwitł, ale gdy dziewczyna zaszła w ciążę, do akcji wkroczyła matka (a podobno i White miał w tym swój udział). Uznała, że John to żadna partia dla jej pięknej córki. Siedemnastolatka potulnie usłuchała. Odrzuciła oświadczyny Johna i dała się zamknąć w klinice, gdzie ciążę usunięto, pozbywając się kłopotu. Wszystko przeprowadzono w wielkiej dyskrecji, Evelyn znalazła się w szpitalu rzekomo z powodu zapalenia wyrostka. Do końca życia zaprzeczała, że była to aborcja. 

W końcu znalazł się mężczyzna, który zasługiwał na rękę najpiękniejszej dziewczyny Nowego Jorku. Harry Kendall Thaw był synem bogatego przemysłowca, dziedziczył wielki majątek. Co prawda plotkowano, że był też narkomanem, pijakiem i awanturnikiem ze skłonnością do sadystycznych zachowań. Ale czyż milionerom nie wybacza się takich drobiazgów? W dodatku Thaw obiecał poprawę i wytrwale zabiegał o Evelyn całe cztery lata.


Pobrali się w kwietniu 1905 roku. A zaledwie rok później pisały o nich wszystkie gazety. Niestety, nie w rubrykach towarzyskich, ale krzycząc wielkimi tytułami na pierwszych stronach: "Morderstwo na dachu Madison Square Garden!" 


Był czerwcowy upalny dzień. Thaw zabrał Evelyn na nowe show, które wystawiano na dachu teatru Madison Square Garden. Dziwne było, że pomimo upału Thaw założył na smoking czarny długi płaszcz. Ale był ekscentrykiem, więc nikogo to specjalnie nie dziwiło. Dopiero na miejscu wyszło na jaw, że w fałdach płaszcza chował broń. W teatrze zebrała się cała nowojorska śmietanka, był także Stanford White. Przedstawienie zbliżało się już do końca, gdy Thaw podniósł się z miejsca i zbliżył do stolika, przy którym siedział White. Wyjął pistolet i trzy razy strzelił mu prosto w twarz.


Honor i pieniądze


Mąż i kochanek: Harry Kendall Thaw i Stanford White
Proces na wiele lat rozgrzał Amerykę. Prasa prześcigała się w sensacyjnych komentarzach i dziś mówi się nawet, że właśnie to wydarzenie miało główny wpływ na rozkwit tabloidowego dziennikarstwa w Stanach. Co charakterystyczne, Thaw w tych relacjach wcale nie był czarnym charakterem, raczej postacią heroiczną. Purytańska Ameryka doceniała, że ożenił się z Evelyn, mimo jej burzliwej przeszłości. Przedstawiano go jako mężczyznę, który broni honoru swojej kobiety, jej splamionej czci. Cytowano świadków zabójstwa, którzy mówili, że Thaw po oddaniu strzałów krzyknął: "Zrobiłem to, bo zrujnował moją żonę!". A przy okazji ujawniano pikantne szczegóły związku Evelyn z Whitem, opisując aksamitne huśtawki i lustrzane pokoje.


Evelyn z mężem
Evelyn zeznawała na korzyść męża. Zaprezentowała się przed sądem jako niewinna ofiara starego lubieżnika Stanforda White'a, który próbował ją zgwałcić, a rycerski mąż chciał pomścić cierpienia żony. Być może była szczera. A być może po prostu umiała o siebie zadbać. Wiadomo, że od teściowej dostała co najmniej dwadzieścia pięć tysięcy dolarów za takie zeznania, kwotę wówczas niebotyczną. Niektórzy mówią, że był to nawet milion. Opłaciło się. Thaw został uznany za chwilowo niepoczytalnego i umieszczony w szpitalu dla psychicznie chorych. W 1913 roku uciekł stamtąd do Kanady, dwa lata później uwolniono go od zarzutów. 


Evelyn z Joan Collins, która zagrała w filmie
"Dziewczyna na czerwonej aksamitnej huśtawce" (1955)
Evelyn rozwiodła się z mężem, miała kolejnego, ale małżeństwo trwało zaledwie dwa lata. Próbowała pracy w filmie, teatrze, prowadziła kawiarnię. Nigdzie kariery nie zrobiła. Zawsze była dla wszystkich femme fatale zamieszaną w morderstwo nowojorskiego playboya. Pod koniec życia, w 1955 roku, próbowała odciąć ostatni kupon od tej poniżającej sławy, zostając konsultantką filmu kryminalnego o głośnym epizodzie z jej życia. W "Dziewczynie na czerwonej aksamitnej huśtawce" w jej postać wcieliła się młoda aktorka Joan Collins. Ale film przeszedł bez echa, uznano też, że niewiele ma wspólnego z prawdą. Dopiero w 1981 roku powstanie głośny "Ragtime" Miloša Formana, a Elizabeth McGovern, grająca w nim rolę Evelyn, dostanie nominację do Oscara.

Ale Evelyn już tego nie doczeka, choć dożyje sędziwego wieku 82 lat. Umrze w 1967 roku w domu spokojnej starości w Santa Monica. Evelyn, dziewczyna o twarzy Ani z Zielonego Wzgórza, żyła długo i nieszczęśliwie. Inaczej niż Ania. Inaczej niż w bajce. Trochę tak jak my, prawda? Prawie każda z nas marzyła w dzieciństwie, by jej życie pobiegło tak, jak życie Ani. I prawie każdej trafiło się całkiem inne.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Wiktoria ma dość miłości


Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego właśnie królowa Wiktoria dała imię czasom, które zapisały się w historii jako najgorsze dla miłości. Epoka wiktoriańska to - jak podaje każda encyklopedia, z Wikipedią włącznie - czas, w którym obowiązywała rygorystyczna moralność, głosząca potrzebę ukrywania, a nawet tłumienia uczuć,  w którym każdy żywszy odruch blokowały góry konwenansów. Ale dlaczego zawdzięczamy ją Wiktorii - wciąż jest dla mnie niejasne.

Bo na pozór wygląda to na sprzeczność. Wiktoria przecież wyszła za mąż z miłości, a nie z rozsądku. Więcej - była pierwszą na świecie monarchinią, która miała dość odwagi, żeby wybrać człowieka, którego kocha, a nie tego, którego ze względów polityczno-dynastycznych podsuną jej doradcy. Dlaczego więc przeszła do historii jako ta, która miłość ma za nic? Co takiego zdarzyło się w jej małżeństwie z Albertem, o którym do dziś większość z nas myśli jako o związku idealnym?
Wiktoria na portrecie koronacyjnym
Kiedy w 1837 roku Wiktoria zostaje królową, ma ledwie 18 lat. Od razu jasno daje się jej do zrozumienia, na czym polega pierwsza powinność młodej władczyni: musi jak najszybciej znaleźć sobie miłego mężczyznę, który zapewni jej (i Anglii) następców tronu. 
Ale młodziutka królowa ma z tym pewien kłopot. Panicznie boi się ciąży. Po pierwsze, w czasie połogu można umrzeć, tak jak kuzynka Charlotte, której śmierci Wiktoria zawdzięcza tron. Po drugie, można jeszcze bardziej utyć. A ona i tak jest pulchna, musi uważać na każdy kęs! Jak będzie wyglądać po kolejnych ciążach, odziana w rozłożyste krynoliny, przy swoich 150 centymetrach wzrostu? Jak pulpet, a nie jak monarcha! Przysięga sobie, że w ogóle nie wyjdzie za mąż. Postanawia, że będzie jak Elżbieta I, królowa dziewica, jej ideał i wzór. 
W tym uporze udaje jej się wytrwać blisko dwa lata. Potem jednak dostrzega, że łatwo się nie wywinie. Widzi snutą wokół niej sieć intryg i coraz bardziej się boi, że koniec końców w jej łóżku wyląduje mąż wybrany przez parlament. Postanawia więc sama go sobie znaleźć.
Przypomina sobie niemieckiego księcia, którego spotkała przed laty i z którym dobrze się bawiła. Co prawda, wtedy oboje byli jeszcze dziećmi, ale może on nadal jest równie miły? I równie ładny? Jak dziś wygląda? Wysyła list do Alberta, księcia Saksonii-Coburga i Goty, zapraszając go do Londynu.
Kiedy się spotykają, Wiktoria pozbywa się wszelkich wątpliwości, bo Albert wygląda tak: 
Młody książę Albert
W pamiętniku Wiktoria zapisze: "Albert wygląda... znakomicie. Ma włosy niemal tego samego koloru co ja. Jego oczy są bardzo duże i niebieskie, ma przepiękny nos i bardzo słodkie usta z małym wąsikiem". Oprócz tego ma szerokie ramiona, wąską talię, jest ujmująco nieśmiały, a jego angielski bardzo się poprawił od ich poprzedniego spotkania.
Wiktoria jest oczarowana. Po kilku zaledwie dniach uznaje, że nie ma sensu dłużej czekać. Wie, że teraz wszystko zależy od niej. Bo to ona musi mu się oświadczyć. Jest przecież królową światowego mocarstwa, a on jakimś nieznaczącym księciem karłowatego państewka w środkowej Europie. Propozycja małżeństwa musi wyjść od królowej.
Zaprasza Alberta do swego prywatnego gabinetu i mówi wprost, że byłaby szczęśliwa, gdyby został jej mężem. Oddycha z ulgą, gdy widzi jego błyszczące oczy. Albert bierze Wiktorię w ramiona i mówi jej - a jest tak wzruszony, że mówi po niemiecku - że nie marzy o niczym innym niż spędzenie z nią reszty życia.

Ta właśnie scena to kulminacyjny moment  filmu "Młoda Wiktoria" (2009 r.), opowiadającego o pierwszych latach panowania królowej, z Emily Blunt w roli głównej:

Film kończy się w momencie, w którym kończą się wszystkie romantyczne bajki. Zostawia widza z poczuciem, że zakochani żyli potem "długo i szczęśliwie". Ale w przypadku Wiktorii i Alberta to prawda. Oni naprawdę kochali się, szanowali, byli sobie wierni, a kiedy Albert zmarł, Wiktoria do końca życia, przez czterdzieści lat, nosiła po nim żałobę. No więc, było jak w bajce? Prawie.


Wiktoria, Albert i ich dziewięcioro dzieci
Niestety, małżeńskie szczęście Wiktorii i Alberta nie do końca zależało od nich samych. Zaważyły na nim także okoliczności całkowicie od nich niezależne. Wkrótce po romantycznym ślubie Albert został sprowadzony na ziemię przez parlament, który mocno ograniczył mu apanaże i odmówił przyznania dworskiego orszaku. To dla księcia oznaczało jedno: w tym królewskim stadle będzie wyłącznie mężem królowej, niezbędnym biologicznie elementem monarchii, ale niczym więcej. Albert wiedział, że na dworze nic nie znaczy i mocno mu to doskwierało. Było jednak miejsce, w którym czuł się udzielnym panem i władcą, w którym nikt nie kwestionował jego znaczenia - małżeńska sypialnia.


Wiktoria z najstarszą córką
Wiktoria okazała się namiętną kobietą, lubiła fizyczną miłość, ale... po wydaniu na świat dziewięciorga dzieci, każdy miałby dość seksu. Ostatnie dziecko urodziła niemal w tym samym czasie, co jej najstarsza córka Vicky. I właśnie listy do córki odsłaniają to, co obrońcy harmonii królewskiego małżeństwa woleliby przemilczeć. Bo Wiktoria nie przebiera w słowach. Skarży się, że kobiety to "biedne, poniżane stworzenia", których jedynym zadaniem jest "dostarczanie mężczyznom uciech i przyjemności". Kiedy jej córka z entuzjazmem opowiada o porodzie, słyszy od matki twarde: "W takich momentach wyglądamy raczej jak krowy albo suki".

Fizyczna miłość, której efektem jest poniżenie? Być może właśnie wtedy, pod koniec małżeństwa Wiktoria uznała, że trzeba mieć baczenie na wszystko, co wygląda na miłość, namiętność, rozkosz. I stąd wzięła się ofensywa wiktoriańskich strażników moralności, tropiących każdy przejaw "nieobyczajnych" zachowań - z przekonania, że te romantyczne słowa skrywają fizjologiczną, męską potrzebę, poniżającą i frustrującą dla tak zwanej porządnej kobiety.
Zastanawiające jest zarazem, że w tej pozornie przyzwoitej wiktoriańskiej Anglii kwitła prostytucja i to na skalę niespotykaną wcześniej w Europie. W tym czasie w Londynie na dwunastu mężczyzn przypadała jedna kurtyzana. Najwidoczniej ludzie, tak jak królowa Wiktoria, doszli do wniosku, że "zwierzęce" potrzeby mężczyzn muszą gdzieś znaleźć ujście. Rozpusta stała się normą w eleganckim towarzystwie. Ojcowie w ramach inicjacji seksualnej otwarcie prowadzili swoich dorastających synów do burdeli, a jedynym wymogiem była dyskrecja w zaspakajaniu tych "obrzydliwych" potrzeb, na jakie nie ma miejsca w przyzwoitym domu. Ich żony dzięki temu zyskiwały status nieskalanych, świętych kapłanek domowego ogniska, strzegących wyższych uczuć i wartości. 
Tak rodziła się podwójna mieszczańska moralność, symbol epoki wiktoriańskiej, z którą walczyły potem całe pokolenia. Ostateczne wyzwanie rzuciły jej dopiero dzieci-kwiaty i rewolucja seksualna lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. I pomyśleć, do czego doprowadziła szczęśliwa miłość Wiktorii i Alberta...

(Cytaty zaczerpnęłam z książki Reinholda Dorrzapfa, "Eros, małżeństwo, Lucyper w pludrach. Dzieje obyczajowości seksualnej")

środa, 15 sierpnia 2012

To zła kobieta była

Tak skwitował ktoś na forum życie carycy Katarzyny II. Myślimy o niej słowami z piosenki Jacka Kaczmarskiego. Okrutna, niewyżyta Niemra, która "pałace stawia, głowy ścina, kiedy jej przyjdzie na to chęć", a tych, którzy się jej postawią, puszcza nago po śniegu dookoła Kremla. Ale co się dziwić, skoro Katarzyna najpierw wpakowała nam na tron swego kochanka, a potem zagarnęła połowę kraju. 
Tyle tylko, że te jej cechy, które dla nas są powodem do nienawiści, dla innych są oznaką politycznego geniuszu. Nie bez powodu kanclerz Angela Merkel trzyma na biurku portret swojej rodaczki. Bo ta niemiecka księżniczka, która przybyła do Rosji jako czternastoletnia narzeczona cara, potrafiła nie tylko poradzić sobie w obcym świecie, ale także ułożyć go po swojemu. I sprawić, by ci, których się bała, koniec końców tańczyli tak, jak ona im zagra.
Katarzyna Wielka. Gra o władzę
Jedną z najodważniejszych kobiet w dziejach nazywa ją Ewa Stachniak, autorka biograficznej powieści, która pod koniec sierpnia pojawi się w księgarniach. Książka pokazuje, jak rodziła się wielkość potężnej carycy - w skomplikowanej sieci pałacowych spisków, intryg i romansów. Wygrywał ten, kto potrafił szybko myśleć, błyskawicznie reagować i kto nie bał się stawiać spraw na ostrzu noża.
Katarzyna w tej grze okazała się świetna. Była bystra, miała dość odwagi i co charakterystyczne, potrafiła do swoich celów używać mężczyzn (określenie może brzydkie, ale odpowiednie). Nawet ci najwybitniejsi szli na jej pasku, na początku zafascynowani urodą i wdziękiem dziewczyny, a potem - potęgą i majestatem carycy Wszechrusi.
Młodziutka Katarzyna
tuż po przyjeździe do Rosji
Zofia, bo tak miała na imię zanim została żoną carewicza, urodziła się w Szczecinie, w książęcym, ale nieprzesadnie świetnym domu namiestnika Pomorza. Nic dziwnego, że oferta małżeńska, jaka nadeszła z Rosji, została przez jej rodzinę uznana za prawdziwy dar niebios. Oto caryca Elżbieta  prosiła o rękę księżniczki dla Piotra, swego siostrzeńca i następcy tronu. Zofia, choć miała zaledwie 14 lat, też uznała, że to dla niej wielka szansa. Zaaranżowane małżeństwo nie zapowiadało się tragicznie. Piotr był tylko rok od niej starszy, więc nie groziło jej, że wyląduje w łóżku odrażającego, chutliwego starca. Pełna nadziei, czym prędzej wyruszyła w długą, trwającą trzy miesiące podróż do St Petersburga.

Piotr i Katarzyna
na jednym z niewielu wspólnych portretów
Ale potem przyszło to, co najczęściej zdarza się w takich historiach. Wielkie rozczarowanie. Narzeczony, owszem, był młody, ale i głupi jak but, w dodatku ze szpetną twarzą, poznaczoną śladami po ospie. Jego ulubioną rozrywkę stanowiło przydeptywanie trenów sukien i płaszczy gości na przyjęciach, w co zabawiał się nawet na swoim ślubie, wybuchając przy tym przeraźliwym śmiechem. Noce spędzał na pijaństwach, zjawiając się w małżeńskiej sypialni dopiero nad ranem, zalany w sztok. No i żaden był z niego pożytek w łożu - wstydliwą dolegliwością księcia była tzw. stulejka, zwężenie napletka, uniemożliwiające współżycie. W efekcie małżeństwo z młodą żoną skonsumował dopiero kilka lat po ślubie, po długo odkładanej interwencji medyka.

Zofia, a właściwie już Katarzyna, bo takie imię przybrała na prawosławnym chrzcie, co najmniej siedem lat trwała w seksualnej ascezie. Ale nie traciła czasu. Uczyła się rosyjskiego i namiętnie czytała. Interesowały ją nowe teorie polityczne, pochłaniała historyków i filozofów, przebrnęła przez całego Woltera. To naprawdę było coś, zwłaszcza w osiemnastowiecznym Petersburgu, gdzie połowa dworzan nie umiała czytać, a pisać potrafiła najwyżej jedna trzecia. Ale jak długo młoda, ładna i ambitna kobieta może tkwić w bibliotece? Po siedmiu latach Katarzyna uznała, że czas zażądać od życia więcej i - znalazła sobie kochanka.
Od tego pierwszego związku zaczyna się jej dojrzewanie jako kobiety i jako królowej. Wydaje się, jakby każdy z mężczyzn stanął na jej drodze w idealnym momencie, zesłany przez los, by pomóc Katarzynie w jej zamierzeniach.
Ten portret idealnie pasuje do łatki
 rozpustnej carycy, jaką przypięła jej historia
Miała wielki apetyt seksualny i wielu kochanków, z czym się specjalnie nie kryła, zwłaszcza od śmierci męża. Pewno dlatego z czasem historia przyprawiła jej gębę wyjątkowej rozpustnicy, nowożytnej Messaliny. Ile w tym prawdy? Sądzę, że niewiele. Pamiętajmy, że był to wiek XVIII, w którym panowało powszechne rozluźnienie obyczajów. Większość władców miała liczne kochanki i setki romansów, z którymi wcale się nie kryła. Katarzyna po prostu dopasowała się do ducha swojej epoki. Tyle tylko, że nawet te libertyńskie czasy były wyczulone na pewną drobną różnicę. Otóż liczne miłostki - czyli to, co z mężczyzny czyniło wspaniałego macho - z kobiety robiły zwykłą nierządnicę. Dlatego Katarzyna bulwersowała, nawet swoich współczesnych. Austriacka cesarzowa Maria Teresa zapisała, że poczynania carycy napełniają ją najwyższym "wstrętem i przerażeniem". Inni publicznie byli tego samego zdania i stąd - z tej osiemnastowiecznej hipokryzji, która do poczynań kobiet i mężczyzn nie potrafiła przyłożyć tej samej miary - zrodziła się okropna reputacja Katarzyny, której nie pozbyła się do dziś.

Jak skrzętnie wyliczyli historycy, miała 23 kochanków, a przynajmniej tylu można być pewnym. Oto shortlista najważniejszych:
Siergiej Sałtykow dał jej syna
Pierwszy był Siergiej Sałtykow, szambelan dworu jej męża. 23-letnia Katarzyna zakochała się w nim na zabój. To on, jak się przypuszcza, był ojcem jej pierwszego dziecka, przyszłego cara Pawła. On też doprowadził w końcu do usunięcia kłopotliwej stulejki Piotra - przestraszony ciążą Katarzyny musiał zrobić wszystko, by dziecko mogło być uznane za prawowitego syna cara. Po trzech latach ognistego romansu Sałtykow znudził się Katarzyną i zaczął brać sobie inne kochanki. A ona? Ona zrobiła to samo.


Staś Poniatowski zapewnił romantyczne uniesienia
Jej związek ze Stanisławem Augustem Poniatowskim uchodzi za najbardziej romantyczny. Ona miała 25 lat, on 23. Byli do siebie podobni - oboje piękni, młodzi, dobrze wykształceni, rozumieli się doskonale. Staś zostawił nam jeden z lepszych opisów wyglądu Katarzyny. Od niego wiemy, że w młodości była szczupłą brunetką o smukłej talii. Miała płeć olśniewającej białości, żywe rumieńce, duże niebieskie oczy pełne wyrazu, długie czarne rzęsy, cienki nos, i usta, jak pisał, wołające o pocałunek.
Poniatowski też był niczego sobie - nazywano go "polskim adonisem". Zjawił się na rosyjskim dworze jako sekretarz brytyjskiego ambasadora sir Charlesa Williamsa, z którym Katarzyna bardzo się zaprzyjaźniła. To dzięki rozmowom z nim obudziły się w niej ambicje polityczne. Wiedziała, że aby znaczyć cokolwiek na rosyjskim dworze, powinna zacząć montować własne stronnictwo. Z pomocą Williamsa - i za pożyczone od niego pieniądze - szybko się za to zabrała. 


Grigorij Orłow utorował jej drogę do władzy
Następny kochanek Grigorij Orłow, przystojny oficer gwardii, odegrał główną rolę w przejęciu przez nią władzy. Był to czas, kiedy małżonek Katarzyny wreszcie zasiadł na tronie Rosji, po śmierci swej ciotki. Jak się okazało, tylko na pół roku. Piotr był fatalnym carem - nienawidził Rosji, kochał Prusy (do końca życia nie nauczył się dobrze mówić po rosyjsku) i cały swój kraj chciał urządzić na pruską modłę. Na początek zbuntowało się wojsko, które Piotr przebrał w pruskie mundury. Katarzyna z miejsca to wykorzystała. Chciała władzy i zamierzała ją mieć - za wszelką cenę. Doszło do zamachu stanu, w którym najważniejszą rolę odegrał Orłow i jego dwóch braci. Jeden z nich własnoręcznie udusił cara, trzymanego przez spiskowców w areszcie domowym. Dla Katarzyny droga do władzy stała otworem. Po koronacji stała się wszechwładną imperatorową, a Orłow - jej pierwszym oficjalnym faworytem. Na całe dziesięć lat.
Hrabia Potiomkin dał przyjaźń i...
sprawdzoną listę swoich następców 
Potem przyszli inni, ale najważniejszy był hrabia Grigorij Potiomkin, ponoć największa miłość Katarzyny. Kiedy się spotkali on miał 36 lat, ona dziesięć lat więcej. I brzydko się starzała. Po urodzie opisywanej przez króla Stasia nie został nawet ślad. Z portretów patrzy nalana twarz z podwójnym podbródkiem, oczy zrobiły się wyłupiaste, cienki nos zakrzywiony jak u czarownicy. Ale miała coś, co było dla mężczyzn nie mniej pociągające - absolutną władzę i ostry umysł, który pozwalał jej wciąż być na fali.
Romans z Potiomkinem trwał ledwie dwa lata, ale przyjaciółmi pozostali do końca życia. Ambitny hrabia nie zamierzał tracić swojej pozycji na dworze wraz z emigracją z łóżka carycy. Pragnął wpływać na Katarzynę, współdecydować o losach państwa. I to mu się w pełni udało. Zapewne dlatego, że znalazł sobie całkiem nową rolę w intymnym życiu Katarzyny - stał się dostawcą jej kolejnych faworytów, sutenerem, powiedzielibyśmy dziś. A to pozwoliło mu mieć pełną kontrolę nad tymi, z którymi caryca była najbliżej.

Ostatni na liście, Płaton Zubow.
Zapisze się w historii jako jeden ze spiskowców,
którzy obalili syna Katarzyny, cara Pawła I
Ostatnim na jej liście był dowódca warty pałacowej Płaton Zubow, przywoływany chętnie przez historyków jako dowód wyjątkowej chuci Katarzyny. Faktycznie, dzieliła ich przepastna różnica wieku - ona miała 62 lata, on 22. Tyle tylko, że w libertyńskim XVIII wieku takie niedobrane pary kochanków wcale nie były rzadkością. Słynna Polka, madame Aleksandra Zajączek, o której już tu pisałam, też brała sobie dwudziestoletnich kochanków, choć sama dawno przekroczyła siedemdziesiątkę. Jakoś nikt nie ma jej tego za złe. A Katarzynie i owszem. 

Co znamienne, caryca swoich kochanków nie pozbawiała głów, kiedy już wypadli z jej łask. Ani nawet wtedy, gdy sami ją zdradzili, jak Sałtykow czy Orłow. Nie pozbywała się ich tak, jak Henryk VIII swoich żon, regularnie posyłając je pod katowski topór. To zła kobieta była? Może i tak. Ale to zwykle mówią mężczyźni.

piątek, 10 sierpnia 2012

Nieprzyzwoite kobiety grają w golfa

Baron Pierre de Coubertin, twórca nowożytnych igrzysk olimpijskich, nie cierpiał kobiecego sportu. Upierał się, że imprezy z udziałem kobiet są nieciekawe, niepraktyczne, nieestetyczne i nieprzyzwoite. Niepraktyczne? Być może, bo przecież w czasach barona kobiety chodziły szczelnie owinięte w warstwy halek i spódnic. Ale nieciekawe? Nieestetyczne? Nieprzyzwoite? Kobiety uznały takie opinie za oburzające i postanowiły szybko udowodnić panu de Coubertin, jak bardzo się myli. 
Damy grające w krokieta na obrazie Winslowa Homera

Pojawiły się już na drugich z kolei igrzyskach, zorganizowanych w 1900 roku w Paryżu. "Pojawiły się" to właściwe słowo, bo było ich jak na lekarstwo. Źródła wymieniają 7, 9, a niektóre 22 zawodniczki. Na ogólną liczbę 1066 sportowców. Właściwie trudno się dziwić, bo jaką sprawnością mogły imponować na boisku panny w kapeluszach i pantalonach? Nikomu nawet nie postało w głowie, żeby ubrać je w (nieprzyzwoite!) sportowe stroje i ustawić na starcie biegu przez płotki. Ostatecznie mogły zagrać w tenisa i golfa. To aż tak bardzo nie naruszało męskiej wrażliwości.
A tu już na żywo - pierwszy olimpijski start kobiet na igrzyskach w Paryżu w 1900 r.


Jako pierwsze na olimpijskie boisko wyszły pani Filleaul Brohy i panna Marie Ohnier, dwie Francuzki uprawiające krokiet (z ang. croquet, nie mylić z krykietem!), bardzo popularny w XIX wieku . Gra polegała na jak najszybszym przetoczeniu kuli za pomocą drewnianego młotka z jednej linii boiska na drugą i była na tyle elegancka, że mogły ją uprawiać nawet skrępowane gorsetami damy (zajrzyjcie do "Alicji w Krainie Czarów"). Była to właściwie zabawa towarzyska, dlatego zagościła na igrzyskach tylko raz, właśnie w 1900 roku, a potem odeszła do lamusa historii razem z belle époque i nikt specjalnie za nią nie tęsknił.


Tenisistka Charlotte Cooper,
złota medalistka paryskich igrzysk
Ale te igrzyska miały też jedną prawdziwą kobiecą gwiazdę. Była nią brytyjska tenisistka Charlotte Cooper. Została pierwszą mistrzynią olimpijską, wygrywając turniej zarówno w grze pojedynczej, jak i w deblu. Trzydziestoletnia Brytyjka jeszcze przed olimpiadą odnosiła sukcesy, wygrywając kilka turniejów wimbledońskich. I miała przejść do historii jako zawodniczka, która osiem razy z rzędu wystąpiła w finałach tego konkursu (co dopiero w roku 1990 poprawiła Martina Navrátilová).

Jednak aby wyjść na lekkoatletyczną bieżnię, kobiety musiały czekać jeszcze niemal trzydzieści lat. Lekkoatletki po raz pierwszy wystartowały na igrzyskach w Amsterdamie w 1928 roku, a my w Polsce mieliśmy z tego powodu wiele radości. 
Dyskobolka Halina Konopacka - najlepsza i najładniejsza

Jedyny nasz złoty medal zdobyła w rzucie dyskiem Halina Konopacka. Nie dość że utalentowana, to jeszcze śliczna - obwołano ją miss amsterdamskich igrzysk. No i co z tą nieestetycznością, panie de Coubertin? A już niebawem miały pojawić się lekkoatletki o takim potencjale, że wszystkie gadki o nieciekawym kobiecym sporcie też można było włożyć między bajki.


Fanny skacze przez płotki
Największą bohaterką igrzysk w 1948 roku została Holenderka Fanny Blankers-Koen. Zyskała przydomek "latająca gospodyni domowa", bo w chwili startu na olimpiadzie miała już 30 lat i dwoje dzieci. Ale była najlepsza! Wywalczyła cztery złote medale, wygrywając sprinty na 100 i 200 m, 80 m przez płotki oraz sztafetę 4 razy 100 m. A mogłaby tych medali zdobyć nawet sześć, bo również najlepiej skakała w dal i wzwyż. Niestety, przepisy zabraniały kobietom startu w więcej niż czterech konkurencjach. Tym niemniej doskonały występ Holenderki pokazał jednoznacznie, ze sukcesy kobiet w sporcie mogą być tak samo spektakularne, jak mężczyzn, i gdy idzie o widowisko, płeć nie ma tu nic do rzeczy. 

W tym roku, na kończących się właśnie igrzyskach w Londynie, po raz pierwszy wystartowały dziewczyny z Arabii Saudyjskiej. Były szczelnie zakutane w hidżaby, jak panie z belle époque w swoje gorsety. Nieprzyzwoite i nieestetyczne - skrzywiłby się na pewno baron de Coubertin. Ale widzowie na olimpijskich arenach byli innego zdania. Bo choć saudyjska judoczka zeszła z maty po 82 sekundach, a biegaczka dotarła na metę minutę później niż rywalki, to publiczność nagrodziła je owacją na stojąco. Wiedząc, że mimo marnych wyników, one też są początkiem nowej historii. Tak jak Europejki sprzed stu lat, odbijające krokietowe piłeczki.

środa, 8 sierpnia 2012

Sześć sukienek z przeszłością

Kiedy sukienka przestaje być tylko zwitkiem jedwabiu i nici, a staje się symbolem swoich czasów? Jest w historii kilka takich kultowych ciuchów. Sławę zawdzięczają nie tyle talentowi krawców, którzy je uszyli, co kobietom, które je nosiły. Były na tyle barwne, utalentowane, piękne, nieprzeciętne, że przeszły do legendy, a razem z nimi - ich sukienki.
Elzbieta I jak gotycka katedra

Ten portret 55-letniej królowej Elżbiety I powstał w roku 1588, w chwili jej największego triumfu. Właśnie dała łupnia potężnej Hiszpanii, pokonując jej wielką flotę, niezwyciężoną dotąd Wielką Armadę. To dzięki temu Elżbieta zapisze się w historii jako wybitna władczyni, która nada nowy bieg dziejom Anglii - pod jej rządami drugorzędne europejskie państwo zacznie rządzić na morzach świata i zmieniać się w kolonialną potęgę. 
Portrecista George Gower próbuje to wszystko opowiedzieć na swoim obrazie. W tle odtwarza szczegóły bitew, a w centrum umieszcza naczelnego wodza - imperatorową, zakutą w wystawną zbroję z klejnotów i koronek. Z grubsza rzecz biorąc składają się nań: czarna suknia na haftowanej złotem halce, wysoki gorset ściskający talię i spłaszczający piersi, ogromna koronkowa kreza zjeżona wokół szyi i mniejsze przy mankietach, no i przede wszystkim perły, setki, tysiące pereł - we włosach, w sznurach na piersi, w haftach, zapinkach, lamowaniach.
Nierzeczywista wystawność tej sukni nie ma sobie równych w historii stroju. Można sobie wyobrazić, jak czuli się ci, którzy stawali przed obliczem tak ubranej królowej - porażeni widokiem, padali plackiem w zachwycie, jak w progu gotyckiej katedry. Czy komukolwiek w ogóle mogło przyjść do głowy, że patrzy na kobietę? Ale to była kobieta, nieprzeciętna, owszem, ale tylko kobieta. Na przykład perły z tej sukienki notorycznie gubiła i trzeba było całego sztabu ludzi, żeby strój choć w połowie był tak wspaniały, jak na portrecie.
Barbara Radziwiiłłówna i jej godne zazdrości perły
Czy perły zdobiące strój Elżbiety mogły wcześniej należeć do polskiej królowej Barbary Radziwiłłówny? To całkiem możliwe. Barbara przeszła do historii mody z powodu słynnych perłowych kołnierzy, o których głośno było w całej Europie. Uwielbiała klejnoty, a  zwłaszcza perły, które zakochany bez pamięci Zygmunt August kupował dla niej tonami w Holandii. Barbara zdobiła nimi suknie bez umiaru. Szyła je na ogół z tkanin złotych, czarnych i czerwonych, ale gładkich - by były doskonałym tłem dla klejnotów. I to one "robiły" jej toalety. Setki, tysiące drogich kamieni w naszyjnikach, medalionach, krzyżach, zawieszkach. Głowę królowej zdobiły perłowe czepki, gors - perłowe kołnierze, a palce -  pierścienie, i to po kilka na każdym. 
Co jak co, ale Barbara na pewno nie wiedziała, co znaczy minimalizm. I szczerze mówiąc, gdyby nie była tak piękna, wyglądałaby jak bombonierka. Jednak wielka uroda - regularne rysy, mleczna cera, głębokie spojrzenie czarnych oczu, smukła figura - sprawiały, że nadmiar klejnotów wcale jej nie przyćmiewał. Przeciwnie, Barbarę opisywano jako bajkowe wschodnie bóstwo i do dziś wszyscy tak ją widzimy - w wystawnym stroju koronacyjnym, którego najbardziej urzekającym szczegółem są sznury pereł otaczające słodką twarz.
Czy można się zatem dziwić, że młoda angielska królowa, w dodatku bardzo czuła na punkcie swego wyglądu, pozazdrościła pięknej Polce wizerunku? Po śmierci Barbary postanowiła zdobyć jej klejnoty, o czym zresztą wiemy od niedawna. Na początku XX wieku jeden z kustoszów British Museum odkrył korespondencję Elżbiety I, w której poleca ona swoim agentom w Polsce nabycie dla niej pereł Radziwiłłówny. Prawdopodobnie wywiązali się z zadania. Ale czy Elżbieta była zadowolona? Czasem perły to za mało...
Maria Antonina ubrana po polsku
To jeden ze słynnych portretów francuskiej królowej Marii Antoniny, ubranej w suknię à la polonaise. I zarazem jeden z rzadkich w historii mody przypadków, kiedy do szaf europejskich elegantek trafił strój polski. Zwykle to my małpowaliśmy Europę, dając Krasickim i Naruszewiczom powód do utyskiwań na paryskie toalety "żon modnych" i upodobania kosmopolitycznych dandysów, którzy zrzucali kontusze i wdziewali fraczki. Tym razem było odwrotnie.
Suknia à la polonaise (poloneska) podbiła paryskie salony. Miała formę lekkiej narzutki, złożonej z trzech części, układających się w dwa boczne skrzydła i ogon z tyłu, podpięte od linii pasa specjalnymi sznureczkami w trzy duże pukle. Wąskie rękawy i dopasowany gors dodawały sylwetce wdzięku i lekkości, dlatego poloneska zyskała wielkie uznanie wśród rokokowych elegantek. Ale skąd ta jej nagła popularność? Otóż z powodów politycznych. W XVIII wieku w modzie pojawiła się nowa tendencja - po raz pierwszy przedarły się do niej bieżące wydarzenia. Nowe stroje brały nazwy od krajów, przez które przetaczały się wojny, od sztuk teatralnych, piosenek albo naukowych odkryć. Panujący w latach 1772 - 1774  szał na poloneski zbiegł się w czasie z pierwszym rozbiorem Polski. Dziś przypuszcza się nawet, że trzy poły sukni mogły symbolizować podział naszego kraju między trzy mocarstwa.  
Biedna Maria Antonina. Być może nosiła nosiła polską suknię tylko ze względu na modę, ale niewykluczone, że naprawdę nam współczuła i solidaryzowała się ze zbuntowanymi polskimi patriotami. Szkoda, że nie zauważyła własnych. A ci niestety niebawem skrócili ją o głowę.
Dama wyzwolona, czyli madame Récamier

Bosonoga piękność w prostej białej sukience to madame Récamier. Taką uwiecznił ją na swoim słynnym obrazie Jacques-Louis David. Młoda, 23-letnia kobieta była gwiazdą porewolucyjnego Paryża i uosobieniem społecznego awansu nowych elit. Był początek XIX wieku, do władzy rwał się mały, waleczny Korsykanin, a Paryż łapał oddech po krwawej jatce, w której straciło życie większość arystokratów. Zaczynała się nowa epoka, także w stylu życia. Już nie trzeba było mieć wśród przodków długiego rzędu książąt i markizów, by brylować w towarzystwie. Najważniejszy paryski salon mogła prowadzić Jeanne-Françoise Récamier, błyskotliwa, inteligentna i piękna córka notariusza.
Upadkowi starego porządku, towarzyszyły równie rewolucyjne zmiany w kobiecej modzie. Upojeni wolnością obywatele szukali w ubiorze sposobu wyrażenia własnej osobowości. Teatralne suknie dworskie Marii Antoniny i madame Pompadour, wszystkie te gorsety, paniery, tony atłasów i metry koronek powędrowały na śmietnik. Furorę wśród kobiet robił "styl antyczny", współgrający z coraz większą swobodą obyczajową, śmiało podkreślający kształty ciała, nie krepujący ruchów. Były to proste białe tuniki szyte z lekkich, przejrzystych tkanin, z krótkimi rękawkami i wysoko przewiązanym paskiem. Czasem bardzo odważne. Pani Récamier nie raz zdarzało się wystąpić publicznie w muślinowej sukni i tiulowej koszulce tak przejrzystych, że można było dostrzec kolor jej podwiązek. Ale to się podobało. Do tego stopnia, że mężczyźni pisali w gazetach, że "tym, co najlepiej odziewa kobietę, jest nagość".
Vivien Leigh jako Scarlett O'Hara wystrojona w zieloną zasłonę
Ta sukienka nie istniała naprawdę, a tylko w wyobraźni pisarki, jednak w każdym rankingu kultowych strojów ma żelazną pozycję. Chodzi oczywiście o uszytą z zielonych zasłon kryzysową toaletę Scarlett O'Hary, bohaterki "Przeminęło z wiatrem". Ta scena i w filmie, i w książce mocno przemawia do wyobraźni kobiet, bo każda z nas była kiedyś w mniej lub bardziej podobnej sytuacji. I dobrze wie, co robi kobieta, kiedy szykuje się do ważnej życiowej batalii. Kobieta najpierw szuka sukienki.

Suknie Scarlett, uszyte do filmu, za dwa lata
będzie można oglądać na wystawie w Teksasie,
organizowanej w 75. rocznicę powstania melodramatu 
Scarlett jest pozbawioną majątku dziewczyną, której dom zniszczyła wojna, a ona ma na głowie wygłodniałą rodzinę. Musi sobie poradzić i wie, że nikt jej w tym nie wyręczy. Musi przechytrzyć podły los, ale żeby mieć z nim jakiekolwiek szanse, musi też odpowiednio wyglądać. Ściąga więc z okna aksamitną portierę - jedyny w splądrowanym domu kawałek materiału pozbawiony dziur - i szyje z niej całkiem zgrabną suknię. Tak wystrojona udaje się do Rhetta Butlera, który posiada dwie cechy, dające misji szanse powodzenia. Po pierwsze, Scarlett mu się podoba; po drugie, ma pieniądze. Strój dodaje dziewczynie uroku i przywraca jej pewność siebie, a Rhett daje się oszukać - przynajmniej do momentu, dopóki nie uściśnie spracowanej dłoni panny i nie domyśli się, że wszystko to maskarada. 
Nie szkodzi. Raz przywrócona pewność siebie nie znika tak szybko. Scarlett złapie bogatego męża, zarobi duże pieniądze, ocali rodzinny majątek, ukochaną Tarę. A wszystko dzięki nowej sukience. Co z tego, że uszytej ze starej zasłony.
Happy Brithday, Mr. President - śpiewała Marilyn Monroe,
ubrana w 
obcisłą, połyskliwą suknię 
Najsłynniejszą sukienką Marilyn Monroe jest oczywiście ta z filmu "Słomiany wdowiec". Ta ze sceny, w której Marilyn stoi na kracie wylotu wentylacyjnego, a jej białą spódnicę rozwiewa podmuch przejeżdżającego tunelem pociągu. Ale mnie zawsze bardziej fascynowała suknia, w której 19 maja 1962 roku seksownym głosem zaśpiewała "Happy Birthday" prezydentowi Kennedy'emu (z którym, jak powszechnie plotkowano, łączył ją romans). 
W 1999 roku sukienka Marilyn została sprzedana
 na aukcji za astronomiczną sumę 1,26 mln dolarów
Kiedy Marilyn tego dnia wyszła na scenę, wyglądała oszałamiająco. Była najbardziej pożądaną kobietą świata, dokładnie taką, jaką spodziewali się zobaczyć i prezydent, i piętnaście tysięcy gości świętujących w Madison Square Garden jego 45. urodziny. Marilyn wyłoniła się z ciemności jak syrena, spowita w cielisty skrawek materiału, pokryty setkami kryształków, oblepiający ją jak druga skóra. Pod spodem zapewne nie miała nic, bo jak bezpretensjonalnie wyznawała w wywiadach: "Nigdy nie noszę pończoch ani bielizny, ponieważ myślę, że to ważne, aby oddychać swobodnie". Tym razem sukienka była ponoć tak obcisła, że krawcowa musiała ją zaszywać już na jej ciele. Kolor dobrano idealnie do odcienia skóry Marilyn, więc w blasku scenicznych świateł suknia zdawała się topnieć. Zacierała się granica między srebrzystą tkaniną i skórą, miedzy kobietą i jej strojem.
Było to jedno z ostatnich publicznych wystąpień Marilyn Monroe. Trzy miesiące później znaleziono ją martwą w jej domu w Los Angeles. Bogini seksu przygotowała sobie naprawdę wielkie zejście ze sceny.

Na koniec informacja dla tych, którzy ciągle są zdania, że damskie ciuchy nie mają żadnego przełożenia na losy świata. Zajrzyjcie do dzisiejszych gazet. Pełne są doniesień o świeżo poślubionej żonie dyktatora Korei Północnej Kim Dzong Una, z którą razem objeżdżają swój wynędzniały kraj. Wszyscy już zauważyli zachodni styl pierwszej damy Korei, a dziś wypatrzono w jej ręku torebkę Diora (wartą 1600 dolarów). Wszystko to, spekulują komentatorzy, może świadczyć o tym, że dyktator całkiem poważnie rozważa zmiany i planuje chiński kurs komunizmu w swoim kraju. No i proszę, jakie wnioski może sprowokować ładna sukienka i gustowna damska torebka.

piątek, 3 sierpnia 2012

Dziewczyna czy tygrys?

Pewien król wpadł na perfidny pomysł karania przestępców. Umieszczał ich w pustym pokoju, w którym było tylko dwoje zamkniętych drzwi. Stawiał nieszczęśników przed tymi drzwiami, po czym informował, że za jednymi czeka głodny tygrys, a za drugimi - piękna dziewczyna. Skazaniec musiał wybrać, a od tej decyzji zależało, czy skończy w brzuchu drapieżnika, czy jako szczęśliwy mąż pięknej panny.
Któregoś dnia król przyłapał jakiegoś młodzieńca na amorach ze swoją córką. Nie waha się postawić pechowca przed zwykłą próbą. Jednak tym razem finał będzie inny, bo król ma za przeciwnika także zakochaną kobietę. Królewnie udaje się dowiedzieć, za którymi drzwiami kryje się tygrys. Wie, jak ocalić ukochanego, ale.... To przecież nie oznacza, że ich miłość znajdzie spełnienie! W duszy królewny walczą sprzeczne emocje: z jednej strony współczucie dla młodego człowieka, z drugiej - zazdrość o dziewczynę, którą miałby poślubić zamiast niej.
Nadchodzi dzień próby. Młodzieniec staje przed zamkniętymi drzwiami i w ostatniej chwili zerka na królewnę. Widzi nieznaczny ruch jej głowy - wskazuje mu drzwi! Otwiera je bez wahania i jego oczom ukazuje się... No właśnie, co?  Dziewczyna czy tygrys?
Haynes King, Zazdrość i flirt
Ta historia była tematem głośnej pod koniec XIX wieku powieści Franka Stocktona. Kończyła się ona takim właśnie pytaniem: co młodzieniec zobaczył w otwartych drzwiach? I nie dawała odpowiedzi, zostawiała czytelników z nierozwiązaną zagadką. Możecie sobie wyobrazić, że czuli się mniej więcej tak, jak wy teraz - co najmniej wystrychnięci na dudka. Nic dziwnego, że rzucili się z pytaniami do autora. Ten jednak, choć ciągle nagabywany, nigdy nie odpowiedział. Każdy sam musiał ocenić, czy miłość kobiety okazała się silniejsza niż zazdrość.


Petrus Knarren, Zazdrość
Kobieca zazdrość nie doczekała się w kulturze tak jednoznacznego symbolu, jak męska. O zazdrości myślimy Szekspirem - jest szaleńczą namiętnością, wybuchową mieszanką miłości i nienawiści, zielonookim potworem, który opętał Otella i kazał mu zamordować ukochaną. Kobieca zazdrość ma więcej niuansów i odcieni. Nie od razu wybucha, częściej chowa się po kątach, przybierając pozornie niewinne pozy. Ma smutną twarz dziewczyny z obrazu Haynesa Kinga, kryjącej się w cieniu i obserwującej spod okna flirtującą radośnie parę. Albo powściągliwe spojrzenie damy w zielonej sukni (na płótnie Knarrena) rzucone przez ramię w stronę zajętej sobą pary. To zazdrość ujęta w cywilizowane ramy dobrych obyczajów i łagodności, jaka przystoi kobiecie. Na grymas niechęci dama może sobie pozwolić jedynie wtedy, gdy jest całkowicie pewna, że nikt jej nie widzi, jak ukryta za ścianą kobieta na obrazie Toma Robertsa - na próżno wystrojona w białą suknię, bo ten, któremu chciała się podobać, migdali się z inną.
Tom Roberts, Zazdrość
Ale te powściągliwe reakcje, które przez wieki narzucały kobietom ramy konwenansu, to przecież tylko zasłona dymna. Pod spodem kłębią się te same emocje, które Otella doprowadziły do zbrodni, buzuje ten sam ogień, który może rozpalić byle iskra. A wtedy zrywa się trzymany na wodzy zielonooki potwór i łagodne anioły zamieniają się w harpie.


Paolo Veronese, Wybór Herkulesa
Jest ich w historii bez liku. Na początek mityczna Dejanira, do szaleństwa zazdrosna o Herkulesa, pragnąca za wszelką cenę zapewnić sobie jego dozgonną wierność. Powodowana zazdrością, łatwo daje się zwieść zapewnieniu, że osiągnie to dzięki koszuli, nasączonej krwią centaura. Nie wie i nie chce wiedzieć, że to pułapka. Opętana jedną myślą, podaje koszulę Herkulesowi i doprowadza do tragedii. Bo trucizna zaczyna palić i zżerać jego ciało. Nie może zrzucić koszuli, odrywa ją wraz z kawałkami ciała, aż w końcu, nie mogąc znieść katuszy, wybiera śmierć na stosie.


Aubrey Beardsley,
Salome z głową Jana Chrzciciela
Zazdrość popycha do okrucieństwa Herodiadę, żonę Heroda, tetrarchy Galilei - zazdrość o własną córkę. Widzi pożądliwe spojrzenia, jakie jej nowy mąż posyła tańczącej Salome, i mota intrygę, która pozwoli jej wykorzystać zmysłową urodę córki do zniewolenia Heroda i zabicia Jana Chrzciciela. Jan został pojmany, bo głośno pomstował, że Herodiada zdradziła swego prawowitego męża i żyje w rozpuście z Herodem. Tetrarcha nie chce go jednak zgładzić, boi się rewolty, jaką mogłoby wywołać zabicie proroka. Ale Herodiada dopina swego. Widzi, jak jej mąż patrzy na tańczącą dla niego Salome, słyszy, że obiecuje jej wszystko, czego zapragnie. Herodiada podpowiada córce, o co powinna poprosić, a Salome spełnia życzenie matki. Żąda, by na srebrnej tacy podano jej głowę Jana Chrzciciela. 

Filip Piękny i Joanna Szalona
Obłędna zazdrość kieruje poczynaniami Joanny, szesnastowiecznej królowej Kastylii, nazywanej Szaloną. Wpatrzona w swego pięknego męża, pragnie tylko jednego: mieć go wyłącznie dla siebie. A Filip jest obiektem pożądania wielu kobiet i skwapliwie z tego korzysta. Życie Joanny staje się pasmem udręk. I takie już pozostanie. Zielonooki demon zazdrości nie opuści jej nawet po śmierci męża. Joanna przez lata nie pozwoli go pochować. Będzie codziennie kłaść jego ciało do małżeńskiego łoża, codziennie ubierać je i rozbierać, całować, pieścić, nosić ze sobą w lektyce. I żadnej kobiecie nie pozwoli zbliżyć się do niego nawet na krok. 

Camille Claudel
Cztery wieki później to samo szaleństwo przekreśli życie genialnej francuskiej rzeźbiarki Camille Claudel, opętanej miłością do swego nauczyciela i mistrza Augusta Rodina. Dziś mówi się, że to jej Rodin zawdzięcza swoje najlepsze prace, że miała od niego większy talent, że przerosła mistrza. Ale trudno to do końca zweryfikować, bo w napadzie szaleństwa zniszczyła większość swoich rzeźb. Była chorobliwie zazdrosna o Rodina - o jego żonę, o miłostki z modelkami, o pracę. Gdy ją opuścił, życie Camille rozpadło się na kawałki. Ostatnie trzydzieści lat spędziła zamknięta w domu dla obłąkanych, opuszczona przez bliskich, sam na sam ze swymi demonami.

No wiec, dziewczyna czy tygrys?  Które drzwi wskazałyby swoim mężczyznom 
Herodiada, Joanna, Camille? Ja nie mam wątpliwości...