wtorek, 24 grudnia 2013

Zamiast opowieści wigilijnej


Anglicy nazywają go "człowiekiem, który wynalazł Boże Narodzenie". A i my, choć może tak nie mówimy, myślimy podobnie. Dla większości z nas początek świąt wyznacza czytana (i oglądana) od dzieciństwa "Opowieść wigilijna" Karola Dickensa z jej przesłaniem o szczególnej magii świąt Bożego Narodzenia. Duchy wigilijnej nocy wytłaczają je do głowy zgorzkniałemu ponurakowi, który nie wiadomo po co żyje, bo ani on nie ma żadnej radości ze świata, ani świat z niego. Te dickensowskie wigilijne mądrości to: żyj uważnie, nie odrzucaj dobrodziejstw, jakie zsyła ci los, dbaj, by nikt przez ciebie nie cierpiał, i ostatnie, najważniejsze: pamiętaj, że wciąż możesz naprawić swoje życie. Bo nawet tak odrażający, podli skąpcy, tacy jak ty, Ebenzerze Scrooge, póki chodzą po świecie, mają szanse stać się dla innych symbolem najlepszych świąt Bożego Narodzenia!

Że żadna to filozofia? Że sentymentalne bzdury? Za to jak opowiedziane! Trzy światy, trzy wigilie, trzy duchy od lat działają na naszą wyobraźnię, produkując przy okazji morze kiczu, którego najdoskonalszym wcieleniem są hollywoodzkie warianty „Opowieści wigilijnej”, idące już chyba w setki. Ale to przecież dlatego, że pan Dickens był mistrzem w snuciu historii, które zapadają w pamięć i w żaden sposób nie dają się z niej wywabić. Wydaje się tylko, że sam był na nie odporny. Bo wielka wrażliwość, jaka cechuje jego bohaterów, była mu najzupełniej obca w prywatnym życiu.

Niektóre niewygodne szczegóły biografii pisarza dopiero teraz, po blisko stu pięćdziesięciu latach od jego śmierci, wychodzą na jaw. Niektórych nie poznamy nigdy. Dickens skrzętnie zadbał. by pozostały w ukryciu, by nic nie naruszyło jego nieskazitelnego wizerunku dziewiętnastowiecznego moralisty, głęboko przejętego niedolą słabych i krzywdzonych. Te niekanoniczne wątki jego biografii koncentrują się wokół kobiet - żony, kochanki i córki. Opowiadając o pisarzu, warto oddać im głos - tak, jak pan Dickens oddał go swoim wigilijnym duchom.

Catherine Dickens, z domu Hogarth, żona
Pobrali się, gdy oboje mieli niewiele ponad dwadzieścia lat. Z pozoru wyglądało to na mezalians. On był biednym jak mysz kościelna reporterem w "Morning Chronicle", ona - córką szanowanego redaktora i krytyka muzycznego. Ojciec Kate najwyraźniej jednak zdawał sobie sprawę z talentu Karola, któremu wystarczy iskra, by wybuchnąć, więc w domu Hogarthów, pełnym młodych dziewcząt, przyszły pisarz szybko zaczął robić za gwiazdę. Był błyskotliwy, wygadany, pełen wigoru i bardzo przystojny. Tak, tak, wiktoriański dżentelmen z wystrzępioną brodą, jakiego znamy z portretów na okładkach powieści, był w młodości dandysem z burzą złotobrązowych loków i uwodzicielskim spojrzeniem. Kochały się w nim wszystkie dziewczęta Hogarthów. Karol wybrał najstarszą, 21-letnią Kate. Pewno dlatego, że była w odpowiednim wieku do małżeństwa. Bo z jego strony (co pokaże czas) żadnej wielkiej miłości nie było. Imponowało mu pochodzenie dziewczyny, jej rodzina z zamożnej klasy średniej, do której on, biedak, dopiero aspirował. No i panna wyglądała tak, że każdy dwudziestolatek straciłby głowę - duży biust, błękitne oczy, ciemne loki, a do tego łagodny temperament, który wydawał się działać jak balsam na żywiołowość narzeczonego.
Młodzi państwo Dickens na portretach  Daniela Maclise
Wkrótce ta żywiołowość Karola stała się dobrem publicznym, bo parę miesięcy po ślubie wydał "Klub Pickwicka" i wszyscy oszaleli na jego punkcie. Uwielbiali go młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety. Zwłaszcza kobiety. On je zresztą też. I dawał temu wyraz po swojemu. Kiedy w 1840 roku młodziutka królowa Wiktoria poślubiła księcia Alberta, Karol publicznie ogłosił, że jest w królowej zakochany po uszy, a jej małżeństwo pogrążyło go w żałobie Zaczął nawet wygrażać, że się zabije. Uznano to za dobry żart, ale Catherine nie znała się na takich żartach.

Ich małżeństwo było udane tylko na początku, kiedy do szczęścia wystarcza sama młodość. Potem ugrzęźli we własnych światach, które coraz bardziej się od siebie oddalały. On był wziętym pisarzem, zyskującym - jakbyśmy dziś powiedzieli - status celebryty, brylującego w wielkim świecie. Ona - kurą domową, którą ten świat omijał. W listach do przyjaciół zaczął ją nazywać osłem. Nudziła go. Nie znalazł w niej partnerki w swoich pasjach, nie umiała rozmawiać o książkach, teatrze, sztuce. Szybko przestał zabierać ją na przyjęcia, na które zaproszenia płynęły nieprzerwanym strumieniem. 

37-letnia Catherine Dickens
Catherine nie miała mu specjalnie za złe. Nie była w stanie chodzić na te przyjęcia. Rodziła dzieci. Urodziła dziesięcioro, w ciągu 16 lat ich małżeństwa niemal cały czas była w ciąży (zaliczyła też kilka poronień). Źle znosiła te ciąże, a niemal wszystkie kończyły się depresją. Ale jak się miały kończyć? Karol miał jej za złe, gdy znów spodziewała się dziecka, był wściekły, że w takim tempie przybywa mu gęb do wykarmienia, tak jakby pęczniejąca rodzina była wyłącznie zasługą jego żony! Cała ta przytłaczająca codzienność nadspodziewanie szybko zmieniła wielkooką, seksowną pannę w otyłą, zgorzkniałą matronę ze zmętniałym spojrzeniem niegdyś jasnych oczu.

I w końcu któregoś dnia - a był to już 22. rok wspólnego życia państwa Dickens - ich małżeństwo się skończyło, i to tak, jak w najpodlejszym romansie. Tego dnia omyłkowo dostarczono Catherine paczkę ze złotą bransoletką. Dopisek, zrobiony ręką Karola, mówił jasno, że to bransoletka nie dla niej. Zrozumiała, że w życiu jej męża jest inna kobieta i że to tamta jest teraz dla niego najważniejsza.

Ellen "Nelly" Ternan, kochanka
Dickens miał czterdzieści pięć lat, kiedy poznał Nelly Ternan. Ona miała osiemnaście i była rok młodsza od jego najstarszej córki. Poznali się, gdy pan pisarz bawił się w reżysera. Wystawił w domu sztukę swojego przyjaciela Wilkie Collinsa, a ponieważ inscenizacja stała się głośna w Londynie (sama królowa pofatygowała się ją zobaczyć), postanowił zaprezentować ją publicznie. Oczywiście, teraz już nie wypadało, by wystąpiły w niej jego córki, panny z dobrego domu. Aktorce w epoce wiktoriańskiej bliżej było do prostytutki niż damy, trzeba więc było takie panie wynająć. I w ten oto sposób doszło do spotkania Dickensa z aktorką Nelly Ternan.
Nelly Ternan i Dickens

Stracił dla niej głowę. Była młoda, śliczna i miała wszystko to, czego brakowało Catherine. Nie zanudzała go opowieściami o kolacjach i pieluchach, ją zawsze interesowało to, co jego. Miała otwartą głowę i braki szybko nadrabiała. Ale która by na jej miejscu się nie postarała? Zainteresowanie wielkiego Dickensa, który miał już u stóp cały świat, było dla dziewczyny ze społecznych dołów niczym gwiazdka z nieba.

Wkrótce po poznaniu Nelly, Dickens postarał się jak najszybciej zakończyć związek z niekochaną żoną, Rozwód nie wchodził w grę - nie w wiktoriańskiej Anglii, a tym bardziej nie w przypadku człowieka, który uchodził za jej sumienie. Zostawała więc separacja, którą można było obudować zręcznymi kłamstwami tak, by reputacja winowajcy nie poniosła szwanku.

Ponoć hipokryzja to hołd, jaki występek składa cnocie. Jeśli to prawda, to pan Dickens złożył jej teraz największy hołd w swoim życiu. Potraktował Catherine podle. Wyrzucił ją z domu, przyznał niewielką pensję i na koniec - odebrał dzieci. Po czym zwalił na nią całą winę. Ogłosił publicznie, że nigdy nie potrafiła się nimi opiekować i zasugerował, że przyczyną była choroba psychiczna. Przy biednej Catherine został tylko jej najstarszy Charlie, na tyle już dorosły, by mieć odwagę sprzeciwić się charyzmatycznemu ojcu. I on też został ukarany - ojciec nie odezwał się do niego do końca życia.

Uwolniony od kłopotliwej rodziny Dickens mógł wreszcie zająć się nową ukochaną - kupować jej domy, opłacać lekcje śpiewu, finansować podróże po świecie. Oczywiście, robił to po cichu. Oficjalnie występował w charakterze przyjaciela domu, podczas gdy Nelly grała rolę przykładnej panny (z czasem: starej panny), mieszkającej z matką. Podobno urodziła mu syna, podobno dziecko zmarło, podobno… podobno… Dickens potrafił tak skutecznie zakamuflować postępki, których się wstydził, że dziś już nikt nie potrafi dociec prawdy.

Byli ze sobą trzynaście lat i macie pojęcie, że nikt o tym nie wiedział? To znaczy, grupa najbliższych im ludzi wiedziała doskonale, ale każdy trzymał buzię na kłódkę. Z Nelly włącznie. Po śmierci Dickensa zaczęła drugie życie - wyszła za mąż, urodziła dzieci, została wdową. Źle jej się wiodło. Żyła w biedzie i upublicznienie romansu z Dickensem (na przykład publikacja jego listów) mogłoby przynieść jej niezłe pieniądze. A jednak tego nie zrobiła. I raczej nie przez sentyment. Może prędzej przez zwykły wstyd? Ponoć tylko raz wspomniała o ich związku, dodając że gorzko go żałuje.

Po śmierci Nelly jej syn przeżył szok, przeglądając papiery matki. Dopiero wtedy odkrył jej drugie życie. Nie miał pojęcia ani o jej scenicznej karierze w młodości, ani o związku z pisarzem. Zły i wściekły, papiery spalił, a wszystkie powieści Dickensa wyrzucił na śmietnik.

Mary "Mamie" Dickens, córka
Dickens, który z taką wrażliwością opisywał los Małej Dorrit czy Davida Copperfielda, o swoich własnych dzieciach nie miał najlepszego zdania. Uważał, że są bezbarwne (jak żona, dodawał) i ledwie dwoje uznawał za odrobinę więcej niż przeciętne. Niestety, w tej dwójce nie znalazła się ta, która najbardziej go kochała - najstarsza Mary, nazywana Mamie.
Dickens z córkami: Mamie (z prawej) i Katey
Posłusznie poszła za ojcem, gdy porzucił jej matkę. Posłusznie wypełniała jego wolę, gdy zakazał ją odwiedzać. Posłusznie przymykała oczy na związek ojca z dziewczyną młodszą od niej. Może dlatego, że i ona bała się być przez niego porzucona?

Opisywano ją jako sympatyczną, trochę sentymentalną, i wpatrzoną w ojca jak w obrazek. Ejże, skądś już to znamy… Czy nie taka była Catherine? Mamy zresztą potwierdzenie - Hans Christian Andersen, który poznał rodzinę Dickensa, opisał Mamie jako tę z córek, która najbardziej przypominała matkę.

Nazywa się ją czasem najbardziej nieszczęśliwym z dzieci Dickensa. Ale trudno się temu dziwić, zwłaszcza jeśli w istocie była podobna do matki i miała ten jej łagodny temperament. Trochę się tych powodów do nieszczęścia uzbierało - po pierwsze, katastrofalne małżeństwo rodziców i jego rozpad, po drugie, genialny i sławny tatuś, przy którym nikt nie czuje się dość dobry, a już na pewno wrażliwe dziecko. Wydaje się, że to Mary zapłaciła największą cenę za całą dziwaczność swojej rodziny. Choć ładna i niegłupia, nigdy nie potrafiła ułożyć sobie życia z dala od ojca, Nie wyszła za mąż, mimo że raz była bliska zaręczyn. Ale wystarczyło jedno skrzywienie Dickensa, któremu potencjalny narzeczony się nie spodobał, by konkurent poszedł w odstawkę.

Mamie nie była ani głupia, ani bezbarwna. Jeśli czymś zgrzeszyła, to tym samym, co pozostałe dwie kobiety, które tu opisałam - była tak oddana ojcu, że w ogóle przestała myśleć o sobie. Po jego śmierci nie bardzo wiedziała, co z sobą począć. Wydała wspomnieniową książkę o ojcu, w której dała znakomity opis jego pracy, przygotowała też do druku pierwszy wybór listów. Ale coraz częściej wpadała w długie okresy depresji, zaczęła pić.

Nie chcę tu powiedzieć, że Dickens - jak Pan Bóg - odpowiada za całe zło, jakie spotkało jego żonę i dzieci, choć słowa jego najstarszego syna Charliego uderzają trafnością: „Dzieci jego wyobraźni, Oliver Twist, David Copperfield i cała reszta. były dla niego o wiele bardziej realne niż my”. 

Ech, panie Dickens, czy to nie dziwne, że właśnie ty wynalazłeś Boże Narodzenie? A może właśnie wcale nie? Nie byłeś gorszy od swojego Ebenzera Scrooge’a, a przecież to tego nikczemnika uczyniliśmy symbolem świątecznej magii. Dlatego na koniec nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Wam wesołych świąt z "Opowieścią wigilijną" pana Dickensa w tle.

Źródła: Claire Tomalin, Sekretna kochanka Dickensa, 2011; Gaynor Arnold, Dziewczyna w błękitnej sukience, 2012; Robert Gottlieb, Great Expectations: The Sons and Daughters of Charles Dickens, 2012; Wikipedia
Zdjęcia: Wikimedia Commons

wtorek, 17 grudnia 2013

O, la la!

Przeczytałam gdzieś kiedyś, że ranking na zabawkę wszechczasów wygrał… patyk. Pamiętacie z dzieciństwa? Przydawał się do wszystkiego. Można nim było toczyć przedmioty i rysować światy na piasku, szturchać kolegę i strącać jabłka z drzew, a jeśli nie był idealnie gładki, łatwo w nim było dojrzeć zwierzęcą czy ludzką postać. Wystarczyło, że miał kilka wypustek po bokach i od razu mógł być lalą.
Właśnie taka prosta figurka z patyka, z zaznaczonymi nogami i głową, uchodzi za najstarszą polską lalkę. Odgrzebali ją archeolodzy w Wolinie i ma ona swoje lata, bo pochodzi z okresu między wiekiem IX a XII. Oczywiście, wcale nie musi być najstarsza, na pewno miała poprzedniczki, przecież jej egipskie koleżanki znajdowano w grobowcach sprzed dwóch tysięcy lat przed naszą erą. 

Jak przypuszczam, lale istniały odkąd istnieją dziewczynki - czyli od zawsze. Nie wyobrażam sobie, by jakaś dziewczynka, nawet z prehistorii, nie miała tego kogoś, kto byłby od niej w pełni zależny, o kogo mogłaby się troszczyć, ale też wytargać za uszy i nakrzyczeć, kiedy trzeba. Kochamy je i strofujemy od wieków tak samo. Niezależnie od tego czy jest rok tysiąc siedemset któryś, czy tysiąc dziewięćset któryś, tak samo je tulimy, ugłaskujemy, uciszamy, i atakujmy w złości. Gdyby lale mogły mówić, powiedziałyby pewnie, że ich właścicielki prawie wcale się nie zmieniły. Za to one same - i owszem. Przeszły długą drogę od prostych figurek z kamienia, drewna, gliny i szmatek, po dzisiejsze cuda, które jedzą, siusiają, rosną i niewiele się różnią od prawdziwych niemowląt.

Pamiętam swoją ukochaną lalę z burzą wspaniałych, rudych loków, której godzinami przyglądałam się w sklepie, i tak dręczyłam rodziców, że w końcu dostałam ją na gwiazdkę. Kochałam ją wieki całe (w dzieciństwie to mniej więcej parę tygodni), po czym w jakimś napadzie złości kompletnie ogołociłam ją z największego atutu, z jej loków. Została taka rudowłosa strzyga, z której wszyscy się śmiali. Dręczona wyrzutami sumienia, tylko bardziej ją pokochałam. Już nie chciałam innej. Do dziś leży w pudle, w życiu nie przyszłoby mi do głowy, by się jej pozbyć! Choć brzydka, powykręcana i całkiem goła, bo dawno zgubiła swoją piękną sukienkę z różą, wciąż jest pamiętana i kochana, jak tata i mama, jak ktoś z rodziny. O, la la, lalo! Zawsze byłaś dla dziewczynek kimś dużo więcej niż zwykłą zabawką! 

Historycy, którzy dziewczęcych uczuć nie potrafią prześledzić ani za dobrze zrozumieć, bezpiecznie trzymają się faktów. Powiadają, że lale na trochę bardziej masową skalę zaczęto produkować dopiero w XVI i XVII wieku. Pojawił się papier mâché, tania masa plastyczna, idealna do formowania lalczynych główek i kończyn, do których doczepiano szmaciany korpus. Taka lala często dostawała fryzurę z prawdziwych włosów, zazwyczaj końskich, ale bardziej luksusowa także z ludzkich. Miała też malowaną buzię i sukienkę, skrojoną na wzór ubrania właścicielki. Dowodem sławny obraz Pietera Bruegla (starszego) "Zabawy dziecięce" z 1560 roku, na którym dziewczynki bawią się lalkami, podobnymi do nich jak dwie krople wody. Oto on: 


Bodaj po raz pierwszy któryś z artystów zajął się zdokumentowaniem rozrywkowych zajęć maluchów. I to jak profesjonalnie! Niemal jak encyklopedysta - na tym obrazie zidentyfikowano aż osiemdziesiąt dziecięcych zabaw. A gdzie lale? Szybko ich nie odszukacie, bo jak to u Bruegla, kłębi się tu dziki tłum małych ludzików, dlatego podpowiem: lale są obecne w lewym dolnym rogu (zbliżenie obok). I są takie, jak Pan Bóg przykazał - przypominają dziewczynki, które się nimi bawią, uformowane jak one i ubrane jak one, w długie spódnice, białe fartuszki i rogate czepki. Mają też podobny świat - swoje lalczyne domy z drewnianymi kołyskami, zydelkami i cebrzykami - wierne odwzorowanie tego w naturze.
W owych czasach istniały już zakłady rzemieślnicze zajmujące się produkcją zabawek - drewnianych, woskowych czy z papier mâché, ale na swój najlepszy czas lale musiały jeszcze trochę poczekać. I w końcu, po paru wiekach, ktoś odkrył Amerykę! Domyślił się, że kochana przez dzieci lala może być naprawdę wielkim przedmiotem pożądania. Pod warunkiem, że będzie skończenie doskonała.


Dziewiętnastowieczna lalka francuska
No i przyszedł wiek XIX, w którym lale dostały swoje wielkie pięć minut. Pojawiły się prawdziwe cacka - panny z główkami z porcelany (a częściej ze szlachetnie matowego biskwitu), z całą resztą, jak z żurnala mód. Ach, jakie były piękne! Prawdziwe królewny - z podmalowanym fajansowym okiem, w błyszczących, atłasowych sukniach i rozłożystych kapeluszach, z pierścieniami loków à la cesarzowa Sissi, opadającymi na nieskazitelne, białoróżowe policzki. Tak sobie myślę, że zwrot "porcelanowa cera" zaczął karierę właśnie wtedy, kiedy panny młodsze i starsze patrzyły z zazdrością na buzie idealnych maleńkich dam w wystawach kolonialnych sklepów. Tak musiała wyglądać sławna lala ze sklepu Wokulskiego, obiekt zachwytu nie tylko małych kobietek. Przecież to dorośli uznali ją za przedmiot na tyle piękny i cenny, że całkiem serio uczynili z niej bohaterkę procesu o kradzież.
Od dziewiętnastego wieku lala na dobre zadomowiła się też w historii malarstwa rodzajowego jako główny atrybut portretowanych dziewczynek - wszystkich, niezależnie od stanu. Ale co ja będę gadać, popatrzcie:
Blanche Jenkins, Cicho!, początek XX w.
Jean Baptiste Greuze, Dziewczynka z lalką, 1750
Albert Anker, Rekonwalescencja, 1878



Anton Raufer-Redwitz, Zabawa z lalką, początek XX wieku
Alcide Théophile Robaudi, Dziewczynka z lalką, 1888
Boris Kustodijew, Japońska lalka, 1908
Carlton Alfred Smith, Portret lalki, 1910
Charles Courtney Curran, Portret lalek, 1909
Émile Munier, Przyjaciólki, 1881
Edmund Adler, Kolacja!, pierwsza poł. XX w.
Fritz Zuber-Buhler, Dziewczynka karmiąca lalkę, II poł. XIX w.
Evert Pieters, Kolacja lalki, XIX w.
Fritz Zuber-Buhler, Dziewczynka z lalką, koniec XIX w.
Gad Frederik Clement, Zabawy dzieci, 1912
Jaroslav Spillar, Przerwa, 1890
Joseph Coomans, Stara lalka, XIX w.
Konstantin Makowski, Portret Wielkiej Księżnej Marii Nikołąjewny, 1905
Auguste Renoir, Dziecięce popołudnie w Wargemont, 1884
Norman Rockwell, Doktor i lalka, 1929 
Mścisław Dobużyński, Lalka, 1905
Wrzuciłam tu zaledwie małą część znalezionych obrazów z serii "dziewczynka z lalką", ale i tak sporo tego! Jak widać nasze dzieciństwo, przemierzane wespół z lalą, było dla artystów tak samo pociągające, jak dla nas. I chyba z takich samych powodów. Z dzieciństwem są nierozłącznie sprzężone wizje lalczynych światów, w których drewniane i gałgankowe kukiełki budzą się, by prowadzić swoje tajemnicze życie, dużo ciekawsze od naszego. Która z nas nie miała wrażenia, pewności nawet, że jej lala myśli, czuje, pragnie? I że po nocach, gdy my już zasypiamy, ona budzi się z letargu? Artyści chyba czuli to samo, im zawsze było bardziej po drodze z dziećmi, nawet jeśli mieli już parę krzyżyków na karku. Może stąd się wzięło tyle pięknych dziewiętnastowiecznych historii z ożywionymi zabawkami w roli głównej? Pinokio, Dziadek do orzechów, baśń Andersena o baletnicy i ołowianym żołnierzyku - wszystko to próba wniknięcia w tajemniczy świat zabawek, który i dla dzieci, i dla wrażliwych dorosłych był magią.

Pierwsza Barbie z 1959 r.
Dwudziesty wiek sporo popsuł w tym magicznym świecie. Na plus trzeba mu zapisać to, że "lale ze sklepu" przestały być luksusem. Pojawienie się celuloidu i plastiku sprawiło, że zabawki stały się tanie i powszechnie dostępne. Niestety, ich producenci postanowili przy okazji zająć miejsce dzieci i bajkopisarzy w wymyślaniu im świata. Do zaprojektowanej w 1959 roku Barbie wcale nie mam pretensji o to, że "promuje fałszywy obraz kobiecej urody", a jej wymiary nijak się mają do gabarytów prawdziwej kobiety. Lala Wokulskiego też ich nie miała, zapewniam! Niefajne jest to, że skradziono dzieciom marzenia. Barbie obrosła w nieskończoną liczbę dodatków, ma kolekcje strojów, domów, gadżetów, koleżanek, narzeczonych, są gry z Barbie i filmy o Barbie. Jak wymyślać jej kolejne wcielenia, skoro wszystkie już są - wyprodukowane, wycenione, zapakowane i tylko czekające, by je kupić? Jakiemu dziecku, leniwemu z natury (jak każdy z nas, ale one się z tym nie kryją), zechce się przy takiej zabawce uruchamiać własną wyobraźnię? Jest jasne, że jeśli tylko może, woli zaciągnąć mamę do sklepu.
Nie zamierzam jednak demonizować Barbie, bo koniec końców dzieci sobie z nią radzą. Nie mają problemu, by przeprowadzić ją z luksusu w świat zwykłych lalek, co zresztą wcale jej nie przeszkadza. Ubrana w szydełkową podomkę Barbie siada do podwieczorku z misiami i jest z tego tak samo rada, jak z weekendu z Kenem na Kanarach.

Dolfie - winylowa lala
dla dorosłych
Może też się pobawicie? Żaden wstyd. Jak świat światem istnieli tatusiowie bijący się o kolejki ze swymi synami i wiktoriańskie mamusie z upodobaniem meblujące lalczyne domki córek. Dziś robimy to samo, a nawet więcej - sprawiamy sobie własne lale do zabawy, chociaż w obawie, aby nie być posądzonym o infantylizm, wolimy te zajęcia nazywać "kolekcjonowaniem" albo "stylizacją". Wymyśloną pod koniec lat 90. ubiegłego wieku japońską lalką Dolfie bawią się głównie dorośli. Niesamowitą karierę zrobił ten gładki i drogi kawałek żywicy (ceny dochodzą nawet do 1500 dolarów), który można dowolnie malować, ubierać, przebierać, zmieniać mu rysy, płeć, fryzury, akcesoria, wymyślać całą historię, a potem opowiadać o niej na spotkaniach kolekcjonerów o wyszukanych gustach. 
Elitarna rozrywka? Oj tam, oj tam. To przecież zwykła lala! Lubicie ją, bo wciąż pamiętacie fakturę, kształt i zapach tej pierwszej, z dzieciństwa. Tej z pucułowatą buzią, w gałgankowej sukni i z pękami loków schowanych pod czepkiem. Ona wciąż gdzieś jest, zagubiona w pluszowym kurzu czasu, i myślę, że nadal o nas pamięta: 
"Dziewczynce, co się moim bawi nieistnieniem,
Wdzięczna jestem, gdy w dłonie mój niebyt porywa,
I mówi za mnie wszystko, różowa natchnieniem,
I udaje, że wierzy w to, iż jestem żywa".

Elliot Bouton Torrey, Dziewczynka z lalką, XX wiek
Źródła: "Dawne i współczesne zabawki dziecięce", red. Dorota Żołądź-Strzelczyk, Katarzyna Kabacińska, Poznań 2010, Wikipedia
Fragment wiersza na końcu pochodzi z "Lalki" Bolesława Leśmiana
Zdjęcia: Web Gallery of Art, Wikimedia Commons,wikigallery.org,, wikipaintings.org,, artrenewal.org

wtorek, 3 grudnia 2013

Pięć sławnych kobiet, których mogło nie być

W przypadku postaci z odległej historii nie tak łatwo ustalić, które z nich istniały naprawdę, a które są tylko legendą. Relacje o ich życiu pełne są sprzeczności, a często stanowią zwykły wymysł fantazjujących kronikarzy. Ale przecież i w bajkach tkwi ułamek prawdy, a historie wyimaginowanych postaci z legend bywają oparte na życiu prawdziwych ludzi. Ja wolę myśleć, że tak właśnie było. I że tych pięć, dobrze nam znanych dam istniało naprawdę, a nie tylko w naszej wyobraźni.

Wanda, co nie chciała Niemca
Tę pannę wydumał sobie ponoć Wincenty Kadłubek, nasz kronikarz z przełomu XII i XIII wieku. W jego zapiskach po raz pierwszy pojawia się Wanda. Ale nawet jeśli całą historię wyssał z palca, to na tyle dobrze trafił z nią w nasze gusta, że przez następne stulecia osiągnęła ona niebywałą popularność, obrastając w nowe wątki i warianty.
Wanda na obrazie Maksymiliana Piotrowskiego, 1859
Oto mamy polską księżniczkę, która po śmierci swego ojca Kraka, staje się królową. W nowej roli radzi sobie nad podziw świetnie, a wieści o jej dobrych rządach idą w świat. Mówi się też, że młoda królowa jest piękną panną, nic dziwnego, że w pakiecie ze swoim sprawnie zarządzanym królestwem stanowi łakomy kąsek dla samotnych książąt. Jeden z nich, niemiecki tyran z sąsiedztwa, wysyła swatów. Chce brać co dobre, nim inni go ubiegną. Ale Wanda odmawia! Odtrącony i upokorzony książę postanawia podbić kraj Polki, a ją samą wziąć choćby siłą. Już, już nadciąga z gromadą zbrojnych pod Kraków, no ale przecież mu się nie uda! Nie z polską księżniczką!
Opowieści o Wandzie mają różne zakończenia, ale w żadnej brzydkiemu Niemcowi nie dostaje się ani nasz kraj, ani nasza panna. U Kadłubka Wanda rządzi spokojnie do końca swoich dni, tak jak chciała - samotnie. Późniejsze wersje - przywołane w Kronice Wielkopolskiej i u Długosza - dodają historii dramatyzmu. Wszystko kończy się śmiercią Wandy w odmętach Wisły. Lepsze to niż odstręczający mąż, lepsze to niż kolejne ataki wroga pustoszące jej królestwo! Tym heroicznym skokiem do wody Wanda próbuje ocalić wszystko, co dla niej najważniejsze - wolność własną i swoich poddanych. 
Aleksander Lesser, Śmierć Wandy, 1855
Legenda o Wandzie jest jednym z ulubionych polskich mitów. I strasznie mi się to podoba, że u zarania naszej historii jest opowieść o niewieściej rycerskości, w której poświęcenie, wolność i kobiecość splatają się w jedno. A czy to prawda, czy tylko bajka? To już nie jest tak istotne, choć możliwe, że więcej w tym prawdy niż sądzimy. Wszak istnieje mogiła księżniczki, Kopiec Wandy, usypany dawno, dawno temu, w VIII albo VII wieku, a więc na długo przedtem nim nasze dzieje zaczęli notować kronikarze. Ze szczytu mogiły Wandy wciąż rozciąga się widok na jej nietknięte królestwo, na Kraków.

Słodkie oczy Ginewry
Od naszej Wandy sławniejsza w świecie jest jej angielska krewniaczka, królowa Ginewra. Heroina z działających na wyobraźnię legend o królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu. Możliwe, że też jej nie było i jest tylko bohaterką mitów, najpierw przekazywanych ustnie, a spisywanych około XII wieku, jak nasza opowieść o Wandzie. Ale przecież historycy wciąż szukają „w realu” pierwowzorów jej sławnego męża, pana na Camelot (niejaki Ambrosius Aurelianus, który grzmocił Sasów w V wieku, to najpewniejszy kandydat), zatem i przypisywana mu historia miłosna też mogła zdarzyć się naprawdę.
Henry Justice Ford, Ginewra, ok. 1910
Jej bohaterką jest właśnie Ginewra, córka władcy Cameliard, przyjaciela i sojusznika Artura. Różnie mówią w podaniach o jej małżeństwie. Jedni twierdzą, że było ono po prostu wynikiem zwykłej polityki sprzymierzonych królów - Artur wziął za żonę córkę swego koalicjanta, a miłość nie miała tu nic do rzeczy. Inni utrzymują jednak, że zakochał się do szaleństwa w gładkiej pannie. Szkoda, bo koniec końców marnie na tym wyszedł - i on, i jego królestwo. Dziewczyna, niestety, nie odwzajemniła się tym samym. Obiektem jej westchnień został jeden z arturiańskich rycerzy, gładkolicy sir Lancelot. A ponieważ i ten nie umiał się powstrzymać od romansowania z żoną swego króla, finał mógł być tylko tragiczny. Lancelot najpierw poprztykał się z kolegami, broniąc (wątpliwego) honoru swojej pani, potem wyzwał Artura i koniec końców doprowadził do jego śmierci.
Wszystko zakończyło się wielką smutą, upadkiem Camelot. Lancelot resztę życia spędził na wygnaniu, jako pokutujący pustelnik, a Ginewra, jak nasza Izabela Łęcka, poszła do klasztoru, nękana wyrzutami sumienia, że obudziła takie niszczące męskie namiętności.
Na koniec dodam z nieelegancką satysfakcją, że daleko jej do naszej Wandy. Była jedynie piękną lalą, której udział w wielkiej historii ograniczał się do robienia słodkich oczu nadskakującym jej panom. A przy tym na tyle niemądrą, by nie przewidzieć tego skutków.
Na szczęście to tylko legenda, dlatego nikt się gniewa, gdy ci, którzy dziś ją przypominają, trochę ją modyfikują, naginając do naszej wrażliwości. Stąd w ostatniej sławnej filmowej opowieści (z 2004 r.) Ginewra z twarzą Keiry Knightley dzielnie macha łukiem, a wszystko kończy się po bożemu - sielanką z Arturem w ich wspaniałym królestwie. Kto wie, może tak to właśnie było?



Mamuśka Rzepicha
Od niej rzekomo zaczyna się nasza historia. Rzekomo. Bo choć jest mniej bajkowa niż Wanda, to żaden historyk nie potwierdzi jej istnienia. Żona Piasta, protoplasty średniowiecznej dynastii polskich królów, pojawia się w naszej pierwszej kronice, spisanej na początku XII wieku przez Galla Anonima. Jego opowieść jest jednak pełna tak nieziemskich szczegółów, że zimnogłowym historykom trudno w nią uwierzyć.
Na imię ma Rzepka, a zdrobniale wołają na nią Rzepicha. Jest żoną ubogiego acz szlachetnego kmiecia Piasta, zamieszkałego w chacie na gnieźnieńskim podgrodziu. Na książęcym tronie w Gnieźnie siedzi zaś Popiel - tchórzliwy, gnuśny i zdradziecki, a wiec taki, jakiego żaden szanujący się Polak nie chciałby mieć w gronie przodków. I szczęśliwie mieć nie będzie - dzięki Piastowi i jego Rzepce.
Piast i Rzepka na dziewiętnastowiecznej ilustracji
Gall opisuje dzień, w którym książę Popiel wydaje ucztę na postrzyżyny dwóch synów. Tegoż samego dnia skromne przyjęcie szykują Piast z Rzepichą na postrzyżyny swojego synka. Ten pierwszy wykaże się zwyczajową pychą, zaś nasza para - iście polską gościnnością.
Oto pojawia się dwóch tajemniczych wędrowców, których Popiel do zamku nie wpuszcza (przybłędy!), natomiast Piast z Rzepichą przyjmują ich z radością. Wędrowcy (aniołowie, sugeruje Gall) nie dość, że w cudowny sposób rozmnażają wieprzowinę i chleb, to dokonują postrzyżyn chłopca i nadają mu imię Siemowita, wróżąc wielką przyszłość.
I faktycznie, gdy chłopiec dorośnie, zostanie obrany księciem w miejsce niegodziwego Popiela, który zginie marnie (pożarty przez myszy na wieży w Kruszwicy). A Piast da początek wspaniałej dynastii. 
Następcą Siemowita będzie jego syn Lestek, po nim przyjdzie wnuk Siemomysł, a w końcu prawnuk - doskonale nam wszystkim znany Mieszko I. 
Postrzyżyny u Piasta na obrazie Zofii Stryjeńskiej, 1932

Rzepicha jest więc pra-prababką naszego pierwszego historycznego władcy. O ile w ogóle jest. Póki co, nikt jej postacią historyczną nie nazwie (głównie z powodu tych aniołów Galla). Ale - dobra wiadomość! - wcale nie jest powiedziane, że za sto lat to się nie zmieni. Metodologia badań historycznych ewoluuje i coś, co kiedyś wydawało się bajką, z czasem może zagościć w realu.
Bo tak się właśnie stało w przypadku przodków Mieszka, tej wyżej wymienionej trójki - Siemowita, Lestka i Siemomysła. Przez całe wieki uznawaliśmy za bajeczne wszystko, co Gall o nich wypisywał. Pewny był tylko Mieszko. Dlaczego? Ano dlatego, że jego imię, oprócz Galla, zapisali także kronikarze czescy i niemieccy. Natomiast o przodkach Mieszka tamci nie pisnęli ani słówka. Uznaliśmy więc, że nasz Gall duby smalone bredził o Piastach i Lestkach, spisując głodne kawałki opowiadane przez lud. Uzależnieni od słowa, od tradycji pisanej, tylko takie przekazy uznawaliśmy za wiarygodne.
Ale dziś już tak nie myślimy. Opowieści Galla w pewnym stopniu potwierdziły prace archeologów, pokazujące ciągłość rozwojową polskiego państwa; zmienił się też stosunek do ustnej tradycji historycznej. W czasach, kiedy nie znano pisma, listy dynastyczne władców przechowywano w pamięci, i to bardzo precyzyjnie (pokazały to badania ludów pierwotnych Afryki i Polinezji). Może więc Gall po prostu zapisał to, co nasi przodkowie podawali sobie z pokolenia na pokolenie, i co wcale nie musiało być legendą? No bo skąd się wziął Mieszko? Nie mógł wyskoczyć jak Minerwa z głowy Jowisza! Musiał mieć poprzedników, bez względu na to, jak się nazywali. A nie mamy powodów, by kwestionować, że nazywali się właśnie Siemowit, Lestek i Siemomysł.
Dlatego dziś całą tę trójkę uznajemy za postacie historyczne. Do Piasta wciąż podchodzimy nieufnie, ale może to tylko kwestia czasu (i metodologii)? Kto wie, czy za kilka następnych wieków i on nie znajdzie się na liście naszych historycznych przodków. A z nim i jego Rzepka…
PS. Dynastii Piastów nazwę nadano dopiero w XVII wieku, Kazimierz Wielki tak o sobie nie mówił…

Joanna z Watykanu
Czy papież Jan VIII był kobietą? Albo inaczej: czy oprócz papieża Jana VIII istniał jeszcze jeden o tym samym imieniu, sprawujący swój urząd pół wieku wcześniej? I czy była nim przebrana w męskie szaty kobieta?
Tego nie wie nikt. Dziwne, bo kolejna moja bohaterka, Joanna, nie powinna gubić się w mrokach dziejów aż tak, jak jej poprzedniczki. Tu wszystko dzieje się w znacznie lepiej udokumentowanym miejscu i czasie - w Rzymie pierwszej połowy IX wieku. Ale kroniki tego czasu milczą o niej jak zaklęte. Albo więc wcale jej nie było, albo czyn, jakiego się dopuściła, uznano za tak haniebny, że współcześni postanowili oczyścić historię z najmniejszych śladów jej obecności. W źródłach opowieść o papieżycy pojawia się dopiero trzysta lat później, kiedy nikt już nie potrafi ustalić: prawda li to czy tylko legenda?
Wizerunek Papieżycy lub Arcykapłanki w kartach tarota może być echem historii Joanny

Oto Joanna - mieszkająca w niemieckiej Moguncji młoda Angielka. Odkąd pamięta fascynują ją tajemne księgi, filozofia, cała ta sekretna wiedza zamknięta w wypełnionych foliałami bibliotekach. Wiedza niedostępna kobietom. Joanna najwyraźniej nie chce przyjąć tego wiadomości. Układa brawurowy plan, który pozwoli jej studiować. Jak mężczyznom. Wystarczy przecież, że stanie się jednym z nich! W męskim przebraniu i razem z ukochanym - co czyni wyprawę mniej ryzykowną - wyrusza do Aten, historycznej stolicy filozofów. I udaje się! Nie dość, że zdobywa wszechstronne wykształcenie, to prześciga swoich mistrzów.
Wyrasta na wybitną postać ówczesnego świata. Zaczyna dzielić się swoją wiedzą, najpierw w Atenach, a potem w Rzymie, rośnie jej sława, a na wykłady ściągają tłumy. Wkrótce nikt nie ma wątpliwości, że ma do czynienia z osobą o ponadprzeciętnym intelekcie, która zasługuje na najwyższą godność ówczesnego świata - na papieski tron. Zostaje wybrana.

Jej historia kończy się dramatycznie po dwóch latach, siedmiu miesiącach i czterech dniach. Pewnego dnia, podczas procesji na ulicach Rzymu, w zaułku między Koloseum a kościołem św. Klemensa, Joanna zaczyna rodzić! Ten dzień jest także dniem jej śmierci. Ginie ukamienowana przez lud, wzburzony tak jawnym wszeteczeństwem.
Joanna rodzi  podczas procesji na ulicach Rzymu (francuska grafika z XVIII w.)

Czy tak to naprawdę było - tego się raczej już nie dowiemy. Barwna historia Joanny pewne miejsce ma dziś jedynie w popkulturze (niżej trailer filmu z 2009 r.). Większość historyków jest sceptyczna, znajdując równie wiarygodne argumenty za, jak i przeciw istnieniu papieżycy. Kościół formalnie się od niej zdystansował w XVII wieku, na co miała wpływ reformacja i popularność tej legendy wśród wrogów papiestwa. Joanna była świetnym narzędziem krytyki Kościoła - skoro baba, ZWYKŁA BABA!, a więc istota z natury głupia i niska, potrafiła wywieść w pole hierarchów i zrobić z nich stado baranów, to jakie to wystawia świadectwo tej instytucji?
Zabawne jest to, że jedni i drudzy - i Kościół, i jego wrogowie - byli w istocie idealnie zgodni: oto ich wspaniały, męski świat zapaskudziła nędzna kobiecina, której życie niewiele się różni od tego, jakie wiedzie przychówek w oborze. I z tych powodów, Joanno, mam wielką nadzieję, że naprawdę byłaś między nami.


PS. Ciekawostką jest, że największą karierę w świecie zrobiła wersja opowieści o Joannie zamieszczona w trzynastowiecznej kronice naszego Marcina z Opawy, arcybiskupa gnieźnieńskiego. Była prawdziwym bestsellerem średniowiecza, przepisywanym przez tysiące kopistów

Mokry podkoszulek Nawojki
O, proszę, kolejna przebieranka, tym razem w naszym lokalnym wydaniu. Kiedyś będę musiała przygotować osobny wpis (albo i kilka, bo w jednym się nie zmieszczą) o pannach sprzed wieków, które próbowały przejść przez życie w męskich ciuchach. Czyli dziewczynach z normalnym apetytem na życie i na tyle odważnych, by walczyć o swoje, bez względu na czasy, w jakich przyszło im żyć. Było ich bez liku, przy czym istnienie wielu jest tradycyjnie kwestionowane, czemu specjalnie się nie dziwię, bo były przecież brzydkim kleksem na męskiej liście praw świata tego. Należy do nich także Nawojka, pierwsza polska studentka.
Nawojka jakoś nie była atrakcyjnym tematem dla polskich artystów.
Żaden Matejko jej nie namalował. Ale wyobrażam sobie, że musiała wyglądać tak,
jak ta przebierająca się za chłopca, ścinająca swoje piękne włosy dziewczyna
na obrazie Eleanor Fortescue Brickdale ("The Little Foot Page", 1905)
To również postać na pół legendarna, jak z jakiejś bajki, choć jest już XV wiek, dobrze znany i opisany - we Francji bije się Joanna d’Arc (w męskiej zbroi, a jakże!), w Polsce niedawno mieliśmy Jadwigę za króla. Oczkiem w głowie naszej władczyni była Akademia Krakowska, która za jej czasów zaczęła rozkwitać. I właśnie na jednym ze świetnych wydziałów uczelni w 1414 roku rozpoczyna studia niejaki Jakub.
Jakub wcale nie jest Jakubem. Ma na imię Nawojka i przypuszczalnie jest córką burmistrza Dobrzynia, a według konkurencyjnej historycznej plotki - rektora gnieźnieńskiej szkoły parafialnej. Bystra dziewczyna w domu uczy się pisać i czytać, po polsku i po łacinie, ale chciałaby więcej… Tylko jakim cudem? Przecie nie dla kobiety uniwersytety!
Nie ma rady, Nawojka musi zrobić to, co wcześniej Joanna - obcina włosy, zakłada męskie ciuchy i zapisuje się na uczelnię. Świetnie sobie radzi przez całe trzy lata i wszystko zdaje się zmierzać do szczęśliwego końca. Którego jednak jak wiadomo nie będzie.
Wykład uniwersytecki (grafika z końca XIV w.)
Różne są wersje na temat tego, jak Nawojka zostaje zdemaskowana. Według tej bardziej prawdopodobnej tuż przed złożeniem egzaminów bakalarskich dziewczynę rozpoznaje i wydaje ktoś, kto znał ją wcześniej - syn wójta z jej rodzinnego Gniezna, również studiujący w Krakowie. Wedle wersji bardziej awanturniczej, Nawojka wpada przez Lany Poniedziałek. Być może sama mokra toga oblepiająca jej ciało wystarcza, by pojawiły się podejrzenia, że nie jest to chłopię. Ale ponoć dziewczyna strasznie się w ten poniedziałek zaziębia i wezwany do niej medyk ostatecznie rozwiewa wątpliwości.
Na uczelni wybucha wielki skandal. Natychmiast zbiera się sąd rektorski, deliberując, co z tym kwiatkiem począć. I wcale nie jest to tak zabawne, jak wydaje się dziś, gdy opowiadamy tę historię. Za złamanie zakazu Nawojce grozi śmierć na stosie! Unika go, najwyraźniej tylko dlatego, że jako świetna studentka dobrze zapisała się pamięci wykładowców. Nie potrafią wysłać na śmierć kogoś, kogo nauczyli się cenić... A ona także i teraz, stojąc przed sądem już jako dziewczyna, potrafi znaleźć odważne i właściwe słowa. Zapytana: „Czemu dopuściła się tak strasznego grzechu?”, odpowiada najtrafniej jak można: „Z miłości do nauki”.
Zatem stosu nie będzie. Zamiast niego - dożywotnia pokuta w klasztorze. Mam wielką nadzieję, że dla Nawojki nie była to kara, ale radość prawdziwa, bo w ramach tej pokuty miała uczyć mniszki. Mogła więc być wierna swojemu powołaniu, „miłości do nauki”, choć tylko na małym skrawku zamkniętego, kobiecego świata, za klasztorną furtą. Uniwersytet Jagielloński pierwsze „legalne” studentki przyjmie dopiero cztery wieki później.
Trochę nam to czasu zabrało, prawda? Na szczęście po drodze były też Nawojki. Bo mam szczerą nadzieję, że było ich więcej. Że co najmniej kilka kobiet studiowało mimo zakazów, a w finale szczęśliwie ustrzegło się pechowego „mokrego podkoszulka”. Może tylko dlatego nie mamy pojęcia, że istniały?

Źródła: Poczet królów i książąt polskich (red. Andrzej Garlicki), Warszawa 1998
Władysław Kopaliński, Słownik mitów i tradycji kultury, PIW, 1987
www.users.globalnet.co.uk/~pardos/PopeJoanHome.html
Wikipedia
Zdjęcia: Wikimedia Commons, www.pinakoteka,zascianek.pl

czwartek, 17 października 2013

77 postów Anki S.

Hej, Anno, co za szkoda, że nie urodziłaś się trzysta lat później! Dziś byłabyś królową blogosfery! Wszystkie pękałybyśmy z ciekawości, otwierając Twój kolejny post. Co tam nowego wywinął Ezop, Twój niewydarzony małżonek? Znów chciał podpalić kościół, bo pchły go w nim obsiadły? A może po raz kolejny narobił Ci wstydu, opowiadając, że ma żonkę, która za jednym posiedzeniem wychyli siedemdziesiąt kieliszków wina? Trzymałybyśmy kciuki, żeby w końcu udało Ci się posłać go w diabły! Wow, Anno, dziś nie czułabyś się taka opuszczona i samotna. Wszystkie byłybyśmy z Tobą! 
Anna na portrecie z epoki
Anna ze Stanisławskich Zbąska. Znacie ją? Ja odkryłam ją całkiem niedawno, choć studiowałam polonistykę i powinnam przynajmniej mieć pojęcie, że istniała. Żyjąca w XVII wieku Anna uchodzi za - cytując Wikipedię - „najdawniejszą znaną polską poetkę”. A tam, zaraz poetkę. W tym, co pisała, poezji niewiele, za to dużo prozy. Wspaniałej prozy życia. Anna po prostu jako trzydziestokilkuletnia kobieta spisała swoją historię w wierszach, które, owszem, rymują się, ale to by było na tyle, jeśli chodzi o poezję. Nie posiadała talentu do piętrowych metafor, ale jak sądzę, wcale jej nie zależało, by stworzyć epicki poemat. Ona miała po prostu zwykłą, babską potrzebę przelania na papier swoich losów, taką jaką mamy my, piszące pamiętniki i blogi. W jej zapiskach nie rymy są ciekawe, ale kobiece życie. Zaskakująco nam bliskie, choć zagubione w studni czasu.

Nazywa się to „Transakcyja albo opisanie całego życia jednej sieroty przez żałosne treny od tejże samej pisane roku 1685”. Owych trenów jest 77, zaś autorka nie bez powodu wybrała żałobną formę: 

„Nie dziwuj się, żem taki tytuł książce dała,
żem ją przez treny opisować chciała,
Bo życie ludzkie jednem trenem sądzę;
kto czytasz, wybacz, jeżeli w tym błądzę!”

Czytam i wybaczam, bo nielekkie miałaś życie, kobieto! A teraz pozwól, że opowiem je razem z Tobą i siedemnastowiecznymi malarzami, którzy zostawili zaskakująco dużo obrazów pokazujących codzienność Twoich czasów. Ruszajmy w podróż.

Jan Vermeer, Lekcja muzyki, ok. 1659-1664
Anna Stanisławska pojawia się na świecie między rokiem 1651 a 1654. Ma to szczęście, że w magnackiej rodzinie, która zapewnia swoim członkom pełny talerz, jednakowoż żadnych gwarancji osobistego szczęścia. Anna ma ledwo trzy latka, gdy zaczyna się pierwszy tren jej życia - umiera jej matka. Żwawy tatuś pozbywa się kłopotliwego maleństwa, oddając je na wychowanie do dominikanek, a sam szybko żeni się po raz drugi. Anna tymczasem pędzi życie za klasztorną furtą, ucząc się tego, co przystało pannom z dobrych domów: haftu, prowadzenia gospodarstwa, może bierze lekcje muzyki, na szczęście nabywa też swobody w księgach, za co jesteśmy wdzięczni, bo zostawi nam potem coś od siebie. No i czeka aż rodzina sobie o niej przypomni.

Przypomina sobie, gdy dziewczyna kończy 16 albo 17 lat. Osiąga wiek stosowny do małżeństwa i jest gotowa, by złapać męża, który pomnoży rodzinne dobra. Oczywiście, Anna przy wyborze męża nie ma nic do gadania. Może się tylko modlić, by ojciec z macochą nie znaleźli jej jakiegoś safanduły. Niestety. Wybierają okropnie.

Willem Pieterszoon Buytewech, Zaloty, 1616-1620
Kiedy Anna wraca do domu, czeka na nią Jan Kazimierz Warszycki. Patrzy na niego i własnym oczom nie wierzy. Nie umie powstrzymać okrzyku: „A na cóż ja nędzna żyję?!” Bo narzeczony nie dość, że odrażająco brzydki, to regularny idiota („boć cokolwiek tylko powie, każdy widzi, że źle w głowie”). Jedynym jego atutem jest, że to krakowski kasztelanic, majętny i z dobrego rodu. Ale co po tym młodziutkiej Annie? 

Próbuje walczyć. Płacze, błaga ojca, by jej takiego męża oszczędził, ale kto by jej słuchał! „Już wesele naznaczają, intercyzy spisywają”, ubijają ślubne interesy, a dziewczyna w ciężkim żalu. Jej „podobniej o pogrzebie myślić trzeba albo niebie, niż gotować na wesele”. No, ale czy ma inne wyjście?

Wesele urządzają w domu, z czego Anna rada, bo wstyd jej publicznie prezentować takiego pana młodego. Połyka łzy podczas uroczystości: „Biskup stułą wiąże ręce. O, w jakiej teraz jest męce serce, które czym się brzydzi, towarzyszem sobie widzi!”.

Jan Vermeer, Dama i dwóch panów, ok. 1662
I tak zaczyna się ten okropny rok, który Anna spędzi z Ezopem, jak nazywa męża z powodu jego wyglądu (grecki bajkopisarz był ponoć brzydki jak noc). Śmieję się, kiedy czytam o jego wyskokach. Anna też chichocze. Choć przyznaje: „mnie się coraz serce kraje, widząc jego obyczaje”, to i u niej „śmiech na pół z żałością”. Zdrowa wesołość pozwala znieść codzienność z mężulkiem-wariatem, w którego podgolonym łbie aż buzuje! Chce palić baby po wioskach, bo ściągnęły deszcz, i suknie mu zmokły, takoż księdza, bo w kościele pchły go oblazły. Wykazuje się osobliwą logiką szaleńca, co przyprawia Annę o paroksyzmy śmiechu. Dlaczegóż to niemiła mu służba wojskowa, którą za zaszczyt uważa cała młoda szlachta Rzeczpospolitej? No bo przecie może na wojnie zginąć! A wtedy marny jego los, bo… srogi ojczulek bez dwóch zdań obije go kijem! („Pewnie by mię ojciec witał, a po bokach kijem chwytał”).

Okej, może to i zabawne. Ale jak długo inteligentna dziewczyna wytrzyma farsę zamiast małżeństwa? „Jakoż dalej pędzić lata? Czyż ja z nim zażyję świata?” - pyta sama siebie. Żadnych radości w tym związku, bo i w sypialni z Ezopa nie ma pożytku. Zabawia się swoimi klejnotami, a nie z młodą żoną, o czym Anna pisze bez najmniejszej pruderii i zahamowań. Postanawia więc zrobić to, co i my dziś: wziąć z idiotą rozwód.

Jan Steen, Poranna toaleta, 1663
Ojciec Anny już nie żyje, dziewczyna musi radzić sobie sama. „Żadnych postrachów nie boję, o honor i wolność stoję!” - zapowiada dzielnie i udaje jej się poprowadzić sprawę znakomicie! Szuka pomocy u swego możnego krewnego, hetmana Sobieskiego, który radzi jej, by naprawiła stosunki z nielubianą macochą. Wszak ona będzie ważnym świadkiem w czasie kościelnego procesu rozwodowego. Anna chowa dumę do kieszeni, układa na nowo stosunki z macochą i planuje sprytne posunięcie. Głównym powodem rozwodu nie będzie szaleństwo męża, ale „przymuszenie ojca”, który jako żywo nie może niczemu zaprzeczyć, bo od dawna leży w grobie. Wszystko idzie jak po maśle. Nie mija kilka miesięcy i Anna znów jest wolna. Co prawda, nie na długo.

Młoda, ładna i posażna dziedziczka to łakomy kąsek na siedemnastowiecznym rynku małżeńskim - zalotnicy ustawiają się w kolejce na samą wieść o staraniach o rozwód. Dziewczynie jednak się nie spieszy: „Żem się dopiero wybiła z niewoli tej, w którejm była, jeśli jeszcze w gorszą wpadnę, czyż ja swoją dolą zgadnę?” - pyta sceptycznie, zerkając jednak kątem oka na kandydatów. Jeden jej się podoba - Jan Zbigniew Oleśnicki, młody, bezdzietny wdowiec. Co prawda, krążą o nim brzydkie plotki, że rozpustnik, a swoją pierwszą żonę otruł, ale serce Anny szepce, by nie dawać im wiary. O niej zresztą też rodzina Ezopa rozpowiada, że jest złośnicą i pijaczką, a Jan kompletnie to lekceważy. Oboje przypadają sobie do gustu i nie chcą długo czekać. Biorą ślub.

Cornelis de Man, Para grająca w szachy, druga połowa XVII wieku
Anna jest zakochana. I po raz pierwszy w życiu naprawdę szczęśliwa. Zdaje się, że trafiła idealnie, bo w ukochanym znalazła też przyjaciela i partnera, skoro pisze: „Równo sobie pomagają, gdy żal i pociechy mają” i konkluduje: „Jedna wola, jedno zdanie, gdzie obopólne kochanie”. Temu mężowi również znajduje starożytny przydomek, jak kiedyś pokracznemu Ezopowi, ale tym razem to „Flawonijusz miły”, bóg ciepłego zachodniego wiatru, zwiastun wiosny.

Ta wiosna w życiu Anny trwa ledwie kilka lat. Jesteśmy przecież w siedemnastowiecznej Polsce, gdzie wojna goni wojnę, a Jan Oleśnicki nie należy do mężczyzn, którzy migają się od służby publicznej. Anna jest zresztą bardzo z tego dumna. „Obrady żadne bez niego nie są; sejmiku żadnego” - chwali się, dodając, że mąż „przy swojej młodości, wie, jak stawać przy wolności”.

Willem Cornelisz Duyster, Żołnierze grający w karty, ok. 1620

No i Jan staje w sławnych bitwach u boku hetmana, a potem już króla Jana III Sobieskiego. Ma swój udział w chocimskiej wiktorii („Poszczęścił mu Bóg imprezę”, cieszy się Anna), ale z wojny z Turcją wraca chory. Zapada na jakąś zarazę przywleczoną z obozu i umiera na rękach żony. „Któżby to mógł zgadnąć komu, że cię śmierć czeka w twym domu! Nie tu na Marsowym polu, gdzie jej czekasz przy tym boju?!” - krzyczy zrozpaczona Anna. Miesiącami nie może się pozbierać po tym ciosie, leży w łóżku niemal bez życia, modląc się o śmierć dla siebie.

Jan Steen, Wizyta doktora, 1658-1662
Ale to jest XVII wiek, nie zapominajmy. Wtedy śmierć, zwłaszcza żołnierska, jest powszednia jak kromka chleba. Do Anny, po niedługim okresie żałoby, znów ruszają konkurenci. Jednak ona nie chce. Upiera się, że jej „wolność w wdowim stanie miła” i nie zamierza ryzykować, że znów trafi się jej jakiś Ezop. Jest zamożna, z zarządzaniem majętnościami radzi sobie nad podziw dobrze („swego wziąć nie dam i gwałtem - nie próbować choć i żartem”, deklaruje buńczucznie) i zmieniać zdania nie zamierza.

Ale oczywiście w końcu je zmieni. Rodzina, przyjaciele, nawet król i królowa, bardzo naciskają: jest wciąż młoda, szkoda „wiek trawić w żałości”, no i przecież jeszcze nie doczekała się dzieci! Może więc spojrzy łaskawszym okiem na kolejnego wdowca, Jana Stanisława Zbąskiego, który nieba by jej uchylił?

Anna całe trzy lata opiera się jego zalotom. Wciąż hołubi pamięć o zmarłym mężu i ewidentnie bardzo jej w smak wdowia niezależność. Szczerze wyznaje, że miło nie mieć nad sobą żadnej zwierzchności, samej decydować i wydawać rozkazy. Zbąski jednak nie odpuszcza, a krew nie woda. Któregoś dnia, żegnając go po wizycie, Anna patrzy, jak dosiada konia, i serce jej się budzi. „Tuż Wenus, strzałą rzuciła, gdyś go na konia wsadziła” - napisze i dodatkowo dopowie prozą: „Że na koniu dobrze siedział, z tego mi się lepiej podobał”.

Rembrandt, Jeździec polski, ok. 1655-57

No więc jest trzeci ślub i trzecie małżeństwo. Mimo obaw Anny okaże się równie udane jak poprzednie. Sama się dziwi: „Bom się już nie spodziewała, ażbym tak ukochać miała”. Jan numer 2 sprawdzi się i jako mąż, i przyjaciel. W chwilach radości i smutku, bo Anna przeżyje jedne po drugich, gdy zajdzie w ciążę i gdy poroni. Nie bez powodu napisze potem autobiografię w żałobnych trenach. Bo ten kolejny dobry rozdział jej życia też będzie krótki i też skończy się łzami.

Przed nami bowiem wielka siedemnastowieczna bitwa, ta najsławniejsza, pod Wiedniem. Jan oczywiście rwie się w pole, choć Anna - jakby przeczuwając najgorsze - stara się go odwieść. „Prawiem się w łzy rozpuściła”, napisze, ale on, choć też spłakany, rusza z królem Sobieskim. Zostaje ranny, dostaje postrzał w nogę, niegroźny, jak zapewniają medycy. Jednak Anna jest pełna lęku („serce moje czuło ten postrzał dzień prawie”). Wie, że nie powinna czekać na powrót męża, tylko ruszyć mu na spotkanie. No więc śpieszą do siebie - on wraca do niej, ona jedzie do niego, ale nie zdążą się spotkać. W ranę wdaje się gangrena, Jan umiera, nim zdąży zobaczyć Annę.

„Do czytelnika książki
Teraz nie żyję, lecz jakbym umarła,
Bom, jak pociechy, tak smutki zawarła:
W zimnem grobowcu one już złożyła.
Ani się cieszyć, ni będę smuciła”.

Tak kończy Anna swoją opowieść, którą spisała dwa lata po śmierci Jana. Już nie wyszła za mąż, pozostała sama przez ostatnie dwadzieścia lat swego życia. Wiemy, że do końca była bardzo aktywna - sprawnie zarządzała majątkiem, udzielała się charytatywnie, wspomagała zakony, fundowała kościoły. Ale jaka wtedy była? Z czego się śmiała? Co czuła? Żałuję, że tego się już nie dowiem. Mam tylko nadzieję, że pisanie tej autobiografii przyniosło jej spokój, tak jak mnie sprawiło radość jej czytanie. 
Dzięki Anno, że spisałaś swoje życie. Czasem miło jest poczuć, że stulecia nie mają znaczenia. Minęło trzysta lat, a przecież wciąż Cię rozumiem.
Pozdrawiam.
Twoja czytelniczka z XXI wieku.

Jan Vermeer, Pisząca list, ok. 1671
Źródła: Dariusz Rott, Kobieta z przemalowanego portretu, Katowice 2004
„Transakcyję…” można przeczytać w całości na:http://www.wbc.poznan.pl
Zdjęcia: Wikimedia Commons, Web Gallery of Art