sobota, 29 września 2012

Loki i koki

Na portretach wyglądają wspaniale. Błyszczące, wijące się loki spadające niedbale na szyję, zgrabne koki otoczone pierścieniami warkoczy, kaskady lśniących fal nad uszami i czołem, ozdobione perłami i kwiatami. Fryzury z końca XIX wieku wydają się esencją kobiecości. Uwodzą mistrzostwem wykonania, setkami misternych splotów i zwinięć, a jednocześnie dają ułudę naturalności. 
Bo te koki i warkocze - wykonane rękami zręcznych pokojówek, uzbrojonych w grzebienie, szczotki, żelazka i haczyki - są przecież splecione z naturalnych włosów. Nie zastępuje ich peruka, nie skleja puder, nie obciążają pióra ani ciężkie ozdoby. Wiktoriańskie fryzury nie mają nic wspólnego z piętrowymi koafiurami czasów rokoka, wznoszonymi na wzór ciężkich budowli. Tak skomplikowanymi, że czesano się raz w miesiącu, a włosy myto raz na rok, koło Wielkiej Nocy. Dobrze wiemy, że tamte wspaniałe, pudrowane "dzieła sztuki", zdobiące kobiece głowy, były siedliskiem chorób i insektów różnej maści, nie tylko pospolitych wszy. Dość powiedzieć, że jedna z rokokowych dam z czasów Ludwika XVI z przerażeniem odkryła, że w jej piętrowej fryzurze zalęgły się myszy!

Włosy tej długości nie były pod koniec XIX wieku
niczym niezwykłym
Na tym tle błyszczące loki i koki wiktoriańskich elegantek wydają się lekkie, zdrowe, schludne, a przy tym niezwykle estetyczne. Być może.
Z osiemnastowiecznej perspektywy. Bo do wykonania tych urzekających fryzur, jakie nosiła cesarzowa Sissi czy inne elegantki końca XIX wieku, konieczne były włosy bardzo, bardzo długie. Sięgające nie do pasa, ale co najmniej do pięt. Upięte wyglądały pięknie, ale rozpuszczone... Cóż, ich uroda - przynajmniej według dzisiejszych kryteriów estetycznych - jest co najmniej dwuznaczna. Dobrze pokazuje to ten film z kolekcją zdjęć z epoki:




Podoba się czy odstręcza? Czuję, że raczej to drugie. Z rozpuszczonymi włosami kobiety w swoich szerokich krynolinach wyglądały jak namioty. Wysoka fryzura była więc wymogiem ówczesnej mody - zgrabne, odsłaniające kark uczesanie dodawało kobiecie wzrostu, a jej sylwetce lekkości.
Najwykwintniejsze wiktoriańskie fryzury składały się jakby z kilku oddzielnych części - koka, otaczającego go warkocza i  loków zebranych w pęki po obu stronach twarzy. Z czasem ewoluowały - modna stała się fryzowana grzywka nad czołem (bardzo czasochłonna w przygotowaniu), drobne loczki na skroniach, węzeł na czubku głowy i miękkie loki opadające na kark. Co ciekawe, za piękniejsze uznawano fryzury z włosów ciemnych, najlepiej czarnych - to była bodaj jedyna epoka w dziejach kobiecej urody, kiedy brunetki wygrywały z blondynkami!

Cesarzowa Sissi w wersji à la topielica i w eleganckim koku
Właścicielki tych pięknych fryzur (i ich panny służące) musiały słono płacić za urodę zgrabnych główek. Pielęgnacja - ba, zwykłe mycie - takich długich włosów było koszmarem. O bujnych splotach cesarzowej Sissi opowiadano legendy jak Europa długa i szeroka. Ich mycie (w żółtkach i koniaku) zajmowało ponoć cały dzień, a cesarska toaleta co i rusz kończyła się awanturą. Pokojówki domagały się odszkodowań, bo słodka Sissi ponoć miała w zwyczaju tłuc je po głowach lusterkiem, gdy nie dość delikatnie rozczesywały jej długie, gęste loki. 
Jeśli też masz takie (i dość cierpliwości), możesz spróbować zwinąć z nich typowy wiktoriański kok. Uprzedzam tylko, że trochę to potrwa...

niedziela, 23 września 2012

Najpiękniejsza

Znacie ją? No pewnie, że znacie. Jej twarz uśmiecha się z wystaw eleganckich sklepów z porcelaną na całym świecie. Staroświecki portret tajemniczej dziewczyny o wielkich oczach i delikatnych ustach jest ikoną designu. Pojawia się na talerzach, filiżankach, lampach, tkaninach i tapetach, w niezliczonych odsłonach: dziewczyna melancholijnie patrzy w dal albo się uśmiecha, znacząco mruży oko lub szybuje na podniebnym balonie. Czasem jej twarz rozpada się na setki kawałków tworząc na porcelanie abstrakcyjne wzory.


Narysował ją w latach 30. ubiegłego wieku mediolański projektant Piero Fornasetti. Jak opowiadał, trafił na jej portret przypadkiem, wertując dziewiętnastowieczny francuski magazyn. Tajemnicza buzia uwiodła go tak samo jak nas. Najpierw zaprojektował serię sześciu białych talerzy z portretem dziewczyny, ale przez całe życie do niej powracał, tworząc kolejne wariacje - powstało ich ponad pięćset. Zapytany, co go uwiodło w tej twarzy, odparł: "Nie wiem". I dodał, że po prostu nie może się od niej uwolnić, że kiedy zaczyna nad nią pracować, nie może przestać.

Dziewczyna, która stała się obsesją Fornasettiego, wcale nie była anonimowa. Portret we francuskiej gazecie był zdjęciem Liny Cavalieri, jego rodaczki, włoskiej sopranistki z przełomu XIX i XX wieku, uznawanej w swoim czasie za najpiękniejszą kobietą świata. Kiedy trochę o niej poczytałam, już się nie dziwię zauroczeniu Fornasettiego. Lina Cavalieri miała niezwykłą buzię, wielki talent i życie jak wyjęte z dziewiętnastowiecznej powieści. Kobiety takie jak ona nie przepadają w historii.
Przychodzi na świat w Boże Narodzenie roku pańskiego 1874 w Viterbo, nieopodal Rzymu. W niebogatej rodzinie pomocnika architekta, która po narodzinach dziecka staje się całkiem biedna, bo ojciec Liny traci posadę. Ledwie dziewczynka odrasta od ziemi, także i ona zostaje wysłana do pracy. Sprzedaje fiołki na ulicach, składa gazety w drukarni, terminuje u krawcowej. Ma zwyczaj śpiewania podczas pracy i już wtedy uderza wszystkich uroda jej głosu. Skłania to nawet matkę Liny do poszukiwań darmowych lekcji śpiewu, ale nic z tego nie wychodzi. Śmierć, najwierniejsza przyjaciółka biedaków, okazuje się szybsza.
Lina ma 15 lat, kiedy oboje rodzice umierają, a ona trafia do sierocińca. Prowadzą go surowe siostry zakonne, a ona czuje się tam tak, jak każda młoda, niespokojna, żywa dziewczyna, spragniona popróbować świata. Przy najbliższej okazji daje nogę, zabierając się z objazdową grupą teatralną. Chce wyrwać się z surowych murów, ale ani się spodziewa, jak szybko z Kopciuszka zmieni się w królewnę.
Wszystkich zachwyca jej śpiew, więc zaczyna śpiewać w kafejkach Rzymu, na początek zbierając datki w kapelusz. Ale piętnastolatka oprócz pięknego głosu ma coś jeszcze, czego nie miało dziecko - uderzającą urodę. Czarne loki, opływające piękną twarz o mlecznej cerze i wielkich oczach, w połączeniu z urzekającym głosem przykuwają uwagę, budzą zachwyt, ściągają publiczność. Wkrótce staje się znaną szansonistką i Rzym przestaje jej wystarczać.
Następnym przystankiem jest Paryż, gdzie tak naprawdę rodzi się wielka kariera pięknej Włoszki - od występów w miejskich kawiarniach, przez sale koncertowe, w tym najznakomitszą Folies Bergère, po deski opery. Lina okazuje się osobą bardzo ambitną.  Nie chce śpiewać w restauracjach i kawiarniach, do kotleta, nawet za duże pieniądze. Jej marzą się największe sceny świata. I dopina swego. Przez kilka lat bierze lekcje śpiewu, jej liryczny sopran nabiera głębi i w 1900 roku debiutuje w lizbońskiej operze, śpiewając partię Neddy w "Pajacach" Leoncavalla. Występ jest oszałamiający i w kolejce szybko ustawiają się dyrektorzy innych wielkich scen - Mediolanu, Monte Carlo, Paryża, Petersburga.
Tego samego roku bierze ślub, jak prawdziwy Kopciuszek - z księciem! Rosyjski arystokrata Alexandre Bariatinsky to pierwszy z pokaźnej kolekcji jej mężów. Będzie ich miała czterech, a pomiędzy kolejnymi małżeństwami cały legion kochanków, wśród których znajdzie się także słynny polski bas Adam Didur, z którym zaśpiewa w Warszawie w "Cyruliku sewilskim".
Zaczyna się jej sława jednej z najpiękniejszych (i najbogatszych) kobiet belle époque. W ciągu kilku lat od debiutu gromadzi fortunę. Publiczność wali na jej koncerty drzwiami i oknami. Nie tylko po to, by posłuchać urzekającego głosu, ale też żeby się napatrzeć. Lina ma wielki talent dramatyczny, nie tkwi na scenie niczym kołek, jak większość diw operowych tamtych czasów. Jej role naprawdę poruszają, tchną autentyzmem. No i jak wygląda! Ma nie tylko piękną buzię, ale także doskonałą figurę, wymodelowaną dodatkowo przez gorset. Pamiętajmy, że jest schyłek epoki wiktoriańskiej, czas, gdy kobiety chodzą ściśnięte fiszbinami, jak nigdy wcześniej ani później. Zgodnie z nakazem mody ich ciało ma przypominać klepsydrę. Figura Liny jest klepsydrą idealną - talię ma tak wąską, że można ją objąć dłonią.
Wszyscy więc toną w zachwytach, prześcigając się w wyszukanych komplementach. Słynny włoski pisarz Gabriele D'Annunzio nazywa ją "najdoskonalszym uosobieniem Wenus na Ziemi ", a wydawcy robią kokosy, drukując tysiące pocztówek z piękną Włoszką. Dużo z nich przetrwało do dziś i co charakterystyczne większość jest poznaczona tysiącami nakłuć. A to znaczy, że Lina była też jedną z pierwszych pin-up-girls, że jej zdjęcia masowo przypinali sobie nad łóżkami żołnierze w koszarach czy młodzi robotnicy w swoich warsztatach.
Kariera sopranistki, czyli operowej amantki, z natury rzeczy żywot ma niezbyt długi, ale także po jej zakończeniu Lina świetnie sobie radzi. Zaczyna drugą - specjalistki od kobiecej urody. Otwiera w Paryżu salon kosmetyczny, gdzie wymyśla własne mikstury kosmetyczne. Prowadzi też w gazecie rubrykę z poradami dla kobiet, a w przededniu swoich czterdziestych urodzin wydaje książkę "My Secrets of Beauty". Reklamowano ją jako biblię urody z tysiącem sekretów, które dopomogą przeciętnej kobiecie choć trochę upodobnić się do pięknej Liny. A "sekrety" są różne - od porad, jak "podnieść" (czyli wydepilować)  brwi, do podpowiedzi, w czym myć włosy, by były bujne (zalecała benzynę, jak nasza Violetta Villas!).
Trzeba tu dodać, że Lina Cavalieri mogła wiarygodnie wpuszczać w maliny kobiety, przekonane o słuszności jej zaleceń, bo sama miała ten rodzaj urody, który późno więdnie. Długo po czterdziestce zachowała młody wygląd. W 1915 r. dostała nawet propozycję z Hollywood, gdzie właśnie zaczęła rozwijać się kinematografia. Zagrała w kilku niemych filmach, jednak przeszły bez większego echa. Dziewiąta muza promowała własne, młodziutkie gwiazdki.

Ale Lina zawsze miała co robić. Za to ją lubię. Kiedy wybuchła druga wojna światowa, była już dobrze po sześćdziesiątce. Mieszkała w luksusowej willi na obrzeżach Florencji ze swoim czwartym mężem Paolo d'Arvannim. Mogła przeczekać wojnę w spokoju, ale nie chciała. Bardzo się zaangażowała, pracując jako pielęgniarka-wolontariuszka wśród rannych i ofiar bombardowań. A jak umarła? Często opowiadała ze śmiechem w wywiadach, że paryski wróżbita przepowiedział jej kiedyś, że umrze gwałtowną śmiercią. I tak się stało. 6 marca 1944 r nie zdążyła do schronu, uciekając przed pikującym amerykańskim bombowcem.
Zostało po niej niewiele nagrań, ale nie przepadła w otchłani historii. O tak barwnej osobie trudno zapomnieć. W 1955 roku powstał film "Najpiękniejsza kobieta świata", w którym Linę zagrała równie urodziwa Gina Lollobrigda. Kolekcjonerzy na całym świecie ciągle gromadzą pocztówki z jej wizerunkiem. A ona sama dzięki Fornasettiemu wciąż się do nas uśmiecha z wiecznie modnych porcelanowych gadżetów. Najpiękniejsza kobieta świata? Wciąż nią jest.

środa, 19 września 2012

Survival osiemnastowiecznej damy

Wstajesz rano, bierzesz prysznic, robisz szybki makijaż, narzucasz na siebie t-shirt i dżinsy albo lekką sukienkę i już. Jesteś gotowa do wyjścia. Wszystko zajmuje nie więcej niż godzinę. No, to popatrz, jak by to wyglądało w XVIII wieku. Znaleziony na YouTube film pokazuje współczesną dziewczynę, która zakłada osiemnastowieczną suknię. Żeby "jakoś wyglądać", musi zakutać się w kolejne warstwy halek i spódnic, zawiązać tysiące troczek, wygładzić setki fałd i falbanek. A nie zapominaj, że drugie tyle (albo i więcej) czasu spędzi przed toaletką, żeby upiąć kilometrową fryzurę, od której omdlewa szyja. Poranna toaleta rokokowej damy trwała kilka godzin. A potem czekał ją nie mniej trudny dzień, bo zapakowana w te wszystkie metalowe klatki, stelaże i robrony musiała uważać na każdy krok. Chodzenie (zwłaszcza po schodach), siadanie czy przechodzenie przez drzwi było prawdziwą szkoła przetrwania.
Bogu dzięki za emancypantki!

niedziela, 16 września 2012

Podwójne życie Eleonory

O królowej Eleonorze, do niedawna kompletnie anonimowej dla większości Polaków, niedługo będziemy wiedzieć całkiem sporo. Ostatnio pisze o niej nawet "Fakt"! Co prawda ledwie w paru zdaniach i wystrzegając się w ilustracjach historycznych malowideł, które mogłyby zapaskudzić wygląd gazety. Ale po co szukać nudnych sztychów, skoro tekst (tekścik) można opatrzyć zdjęciem gwiazdy, Alicji Bachledy-Curuś? Bo właśnie ona zagrała Eleonorę Lotaryńską w superprodukcji "Bitwa pod Wiedniem" (recenzję filmu znajdziecie tutaj).



Za to właśnie lubię historyczne superprodukcje. Bo niezależnie od tego, czy odkrywają jakąś prawdę o przeszłości (jak "Królowa Bona"), czy są tylko wystawną wydmuszką (jak "Bitwa Warszawska"), to rodzą wielki apetyt na historię. Kto by chciał czytać o Eleonorze, gdyby nie Alicja? A tak zainteresują się nią wszyscy. Aktorka zresztą świetnie pasuje do tej roli. Popatrzcie, jak zadziwiająco są podobne:
Alicja ma taką samą jak Eleonora, modną w XVII wieku fryzurę à l‘enfant, z drobnymi lokami roztrzepanymi nad uszami
Nie mam pojęcia, czy charaktery również miały podobne, bo o Alicji nie wiem tyle, co "Fakt". Więcej wiem o Eleonorze, dlatego o niej opowiem. Tajemnicza z niej była kobieta. I życie miała dziwne, podwójne. W filmie spotykamy ją we wrześniu 1683 roku - w roku wiedeńskiej wiktorii. Zacznijmy więc opowieść od tej właśnie daty.

W chwili, gdy król Jan III Sobieski i cała chrześcijańska Europa szykuje się na wielką bitwę z Turkami, Eleonora ma 30 lat. Wiedzie szczęśliwe życie u boku Karola, księcia Lotaryngii, mężczyzny, którego kocha niemal od dziecka. Każdego dnia dziękuje losowi, że mogła go w końcu poślubić. Jest przecież austriacką arcyksiężniczką, siostrą cesarza, a takie jak ona nie wychodzą za mąż z miłości.
Karol V Lotaryński, drugi mąż Eleonory
A jednak z Karolem są razem już pięć lat. Właśnie przyszedł na świat ich trzeci syn (Eleonora urodzi jeszcze troje dzieci), kiedy wybucha wojna. Turcy zagrażają Europie, podchodzą pod Wiedeń. Przerażony cesarz Leopold I tchórzliwie ucieka z oblężonego miasta i błaga o pomoc polskiego króla. Na odsiecz ruszają sprzymierzone wojska polsko-austriacko-niemieckie (niemieckim oddziałami dowodzi mąż Eleonory) i wszyscy wiemy, jak to się skończy - dzięki geniuszowi króla Jana skończy się wspaniałym zwycięstwem.

Króla Sobieskiego Eleonora zna bardzo dobrze. Zapewne wysoko go ceni, jako wybitnego wodza i stratega. Ale, jak sądzę, niespecjalnie go lubi jako człowieka. On był częścią jej drugiego życia. Tego, w którym nosiła koronę polskiej królowej. A magnaci Rzeczpospolitej, z Sobieskim na czele, robili co się da, by każdy dzień życia jej nieszczęsnego męża zmienić w piekło.

Tak, tak, Eleonora jest kobietą z przeszłością. Nie istniał przecież żaden powód, by miał ją ominąć los przeciętnej księżniczki. Zanim poślubiła Karola, musiała wypełnić obowiązki dynastyczne. Jako siedemnastolatkę wysłano ją do Polski i wydano za świeżo powołanego na tron Michała Korybuta Wiśniowieckiego.

Biedny król Michał przeszedł do historii jako jeden z naszych najgorszych władców. Tron trafił mu się przez przypadek. Ani o niego zabiegał, ani do niego pasował. Wybrała go szlachta, chcąc mieć za króla księcia polskiej krwi, "Piasta", zaważyła też pewnie wojenna sława jego ojca, słynnego Jaremy, pogromcy Kozaków. Ale Michał nie był Jaremą. Co prawda szkoły skończył, znał kilka języków, ale niewiele miał w nich do powiedzenia. Nie imponował ani wiedzą, ani majątkiem, ani żadnym talentem. Nic dziwnego, że magnaci, a wśród nich wielki hetman Sobieski, gardzili królem, montując przeciw niemu opozycję i snując plany detronizacji.
Michał Korybut Wiśniowiecki
W to polskie piekiełko wpadła młodziutka Eleonora. I poradziła sobie po mistrzowsku. Przede wszystkim dlatego, że była lojalna - nie wobec żadnego z politycznych stronnictw, tylko wobec własnego męża. Wiernie trwała u boku atakowanego ze wszystkich stron króla, towarzysząc mu w podróżach, podsuwając rozsądne rady. Myślę, że w dużej mierze dzięki niej Michał przetrwał na tronie całe cztery lata. Szybko nauczyła się polskiego, ale nie mieszała się do polityki, nie forsowała niczyich planów. Miała za to zadziwiającą zdolność łagodzenia wszelkich konfliktów. W końcu udało się jej, choć na krótko, pojednać króla i wrogich wobec niego magnatów. Zyskała tym sobie powszechny szacunek, nawet wśród nieprzyjaciół Wiśniowieckiego.

Widziała, że król Michał nie zasługiwał na taką opinię, jaką mieli o nim wrogowie. Urobili mu reputację gnuśnego, żałosnego, strachliwego władcy, odmawiali mu nawet męskości, plotkując, że był impotentem. Nieprawda. Eleonora dwukrotnie była w ciąży, dwukrotnie poroniła. Widziała też, że król nie jest ani gnuśny, ani leniwy - że całe godziny spędza na posiedzeniach sejmu i senatu (w źródłach zachowały się do dziś jego wyważone, rozsądne wypowiedzi z tych obrad). I patrzyła coraz bardziej przerażona, jak władza niszczy jej męża. Radził sobie z ustawicznym stresem obżerając się chorobliwie, co koniec końców doprowadziło go do przedwczesnej śmierci. Zmarł na wrzody żołądka w wieku 33 lat. Młodziutka królowa została sama. 

Szanowano ją, chciano zachować na polskim tronie. Pojawiły się pomysły, by znaleźć kawalera, który poślubiłby wdowę. Ale na sejmie elekcyjnym liczył się już tylko jeden kandydat, wielki zwycięzca spod Chocimia, szczęśliwie żonaty Jan Sobieski. Jednak nawet po jego wyborze przyjaciele królowej nie dawali za wygraną. Sobieskiemu poradzono, by... rozwiódł się z Marysieńką i ożenił z Eleonorą. Zakochany w swojej żonie Jan III posłał oczywiście doradców do diabła, dla królowej wdowy nie było już miejsca w Polsce. Wróciła do domu.


Eleonora nosiła ciężkie, atłasowe i brokatowe suknie gęsto przybrane koronkami, wstążkami, klejnotami.
Alicja Bachleda-Curuś narzekała, że chodzenie w takich sukniach w upalne lato było prawdziwą męką
W Wiedniu wciąż na nią czekał Karol. Dawne uczucie odżyło. Cesarz po pewnych oporach w końcu zgodził się na ślub. Eleonora mogła zacząć swoje drugie, szczęśliwsze życie, jako księżna lotaryńska. Ale Sobieskiemu chyba nigdy nie zapomniała, jak wielu udręk przysporzył Wiśniowieckiemu. Wciąż utrzymywała stosunki z polskimi senatorami, a trzy lata po wiedeńskiej wiktorii była zamieszana w spisek, który miał doprowadzić do obalenia Jana III.

Wcale nie mam jej tego za złe. Myślę, że po prostu starała się być do końca lojalna wobec swojego pierwszego męża, opluwanego przez wrogów, za surowo osądzonego przez historię. Biednego króla Michała, który miał nieszczęście być poprzednikiem wielkiego króla Jana.

(Korzystałam z książki Adama Przybosia "Michał Korybut Wiśniowiecki")

poniedziałek, 10 września 2012

Korona i inne nieszczęścia

Czemu każda mała dziewczynka chce być księżniczką? Dlaczego nasza kultura uczyniła z księżniczki symbol kobiecego szczęścia i przedmiot dziecięcych marzeń? Przecież historia nie daje do tego najmniejszego powodu! Życie przeciętnej księżniczki było dość ponure. Od chwili narodzin stanowiła tylko pionek w politycznej grze, wygodny element zawieranych sojuszy i kartę przetargową w walce o wpływy. Ledwie odrosła od ziemi, wybierano jej zamorskiego męża i wysyłano do obcego kraju, którego obyczaju, ludzi ani języka nie znała. Bardziej przypominało to los skazanego banity niż bajkę. I często miało tragiczne zakończenie.
O jednej z takich księżniczek opowiada głośny duński melodramat "Kochanek królowej". To historia Karoliny Matyldy Hanowerskiej, samotnej dziewczyny, zagubionej w korytarzach wrogiego królewskiego dworu i w meandrach wielkiej polityki. Karolina próbuje walczyć o siebie i o miłość, co koniec końców przynosi jej rozpacz i śmierć.



Karolina, zanim stała się nieszczęśliwą królową, była szczęśliwą księżniczką. Urodziła się w połowie osiemnastego wieku w rodzinie księcia Walii Fryderyka Augusta (jej brat to późniejszy król Anglii Jerzy III). Dom księcia wypełniały śmiechy jego synów i córek, wychowywanych w dużo mniej rygorystyczny sposób niż to było wówczas przyjęte. Karolina uwielbiała jeździć konno z czwórką swoich braci i śpiewać duety z siostrą, co wszystkim sprawiało przyjemność, bo natura obdarzyła ją pięknym głosem. Dzieciństwo miała więc więc sielskie i anielskie - ale krótkie.


Skończyło się któregoś brzydkiego, jesiennego dnia 1766 roku, kiedy postanowiono, że zostanie żoną duńskiego następcy tronu Christiana VII. Karolina wpadła w rozpacz. Miała przecież tylko piętnaście lat, a księcia nie widziała na oczy! Wprawdzie jego ambasador niestrudzenie zapewniał księżniczkę, że narzeczony jest sympatyczny i ledwie dwa lata od niej starszy, ale nawet ona wiedziała, że to zwyczajowe gadanie. Że męża wybrano jej nie dla jego zalet, ale z powodów czysto politycznych. Bo cementowało to związki obu krajów, bo wzmacniało siłę protestantyzmu i pozycję wobec potężnej Francji, bo były setki powodów ważnych dla polityków i kompletnie nieistotnych dla nastolatki siłą wydawanej za mąż.
Karolina Matylda
Karolina szlochała przez całą drogę do Kopenhagi. Spodziewała się wszystkiego najgorszego i niestety, miłego zaskoczenia nie było. Książę okazał się chudym, bladym siedemnastolatkiem o wyglądzie dziecka, z włosami tak jasnymi, że nie trzeba było ich posypywać pudrem. Co gorsza, na dworze szeptano, że jego umysł nie funkcjonuje jak należy. Gdy był małym chłopcem, nauczyciele bili go i tresowali na okrągło, usiłując zrobić z niego mężczyznę, który w przyszłości silną ręką poprowadzi kraj. Skutek okazał się odwrotny do zamierzonego. Christian chronił się przed codzienną tresurą, uciekając w świat wyobraźni, dziwnych zmyśleń i urojeń. A gdy odziedziczył tron, był do tego nieprzygotowany najbardziej, jak można sobie wyobrazić. Zamroczony myślą, że teraz wolno mu wszystko, postanowił odbić sobie nieszczęśliwe dzieciństwo - w ogóle nie pracował, całymi dniami grał w karty, a noce spędzał w kopenhaskich burdelach.

Ale Matyldę przyjął z entuzjazmem. Uściskał ją, ucałował, a jego ministrowie odetchnęli z ulgą, przekonani, że młoda żona odmieni króla. Mylili się. Christian już następnego dnia uznał, że małżeństwo to nudna rzecz. Oświadczył, że "to niemodne kochać własną żonę" i wrócił do swego stylu życia. Sypialni królowej nie odwiedzał.
Mąż Karoliny, nieszczęsny król Christian VII
Młodziutka Karolina została sama. Dosłownie, bo nie pozwolono jej nawet zatrzymać dam dworu, które przywiozła ze sobą z Anglii. Dwórki czekały na miejscu - sprawdzone, zaufane, pewne. Próbowała sobie jakoś radzić. Brała lekcje duńskiego, a żeby nie zwariować w odciętym od świata pałacu, zaczęła w towarzystwie lokaja i damy dworu wychodzić na spacery na ulice Kopenhagi.

Król wciąż był daleko od niej. Zadawała sobie pytanie, czy przypadkiem nie wydała mu się odstręczająca. Nie była pięknością, to prawda. Ale przecież brzydulą też nie! Była uroczą, pełna życia blondynką, a dodatkowo natura obdarzyła ją czystą, brzoskwiniową cerą, której kobiety powszechnie jej zazdrościły. Gdyby tylko zechciała, wcale nie byłaby samotna. Młodzi mężczyźni na dworze widzieli opuszczenie i smutek królowej, i aż się rwali, by ją pocieszyć.

Królewscy ministrowie też to zauważyli. Szepnęli Christianowi, że postępuje niepolitycznie. Bo skoro młoda, zdrowa i hoża królowa nie zachodzi w ciążę, to poddani ani chybi pomyślą, że ich król nie sprawdza się w łożu. To wystarczyło, żeby Christian zmienił upodobania i już wkrótce jego siedemnastoletnia żona powiła zdrowego synka (przyszłego króla Danii Fryderyka VI). Ale myli się ten, kto sądzi, że małżonków połączyła jakaś szczególna więź. Było wręcz odwrotnie. Christian uznał, że swoje obowiązki wypełnił z nawiązką, i wyruszył w podróż (incognito!) po Europie. Nie było go przez wiele miesięcy, a kiedy wrócił, życie Karoliny wywróciło się do góry nogami.

Bo król nie wrócił sam, ale przywiózł ze sobą nowego przyjaciela, niemieckiego lekarza Johanna Struensee'a. Wezwany do kolejnego nieokiełznanego wybuchu temperamentu Christiana (cierpiącego, jak dziś się przypuszcza, na lekką odmianę schizofrenii) nadspodziewanie dobrze wywiązał się z zdania. Szybko okazało się, że towarzystwo i zalecenia lekarza mają dobroczynny wpływ na młodego króla. Były najprostsze z możliwych - Struensee aplikował Christianowi mieszaninę środków na kaca, zalecał ćwiczenia na świeżym powietrzu i mniej całonocnych libacji. Ta garść dobrych rad przynosiła jednak zadziwiające efekty. Król był w stanie spędzać już nawet parę godzin nad papierami w gabinecie, co uznano niemal za cud. A Johann Struensee stał się niezastąpiony.
I ten trzeci, czyli Johann Struensee
Nowy przyjaciel króla ledwie przekroczył trzydziestkę, był bardzo inteligentny i bardzo przystojny. Wysoki, barczysty, o głębokim spojrzeniu intensywnie niebieskich oczu. Karolina szybko utonęła w tym spojrzeniu. Nagle poczuła, że na tym nieprzyjaznym dworze znalazła przyjaciela. Struensee był tu obcy - tak jak ona - może dlatego rozumiał ją lepiej niż ktokolwiek. Ich rozmowy stawały się coraz dłuższe, spojrzenia coraz głębsze. Wkrótce i ona nie mogła przeżyć dnia bez królewskiego lekarza, wzywając go do swoich pokoi nawet po kilka razy dziennie.

Struensee miał wrażenie, że stanął przed swoją życiową szansą. Zawsze był bardzo ambitnym człowiekiem i nie zamierzał spędzić życia jako prowincjonalny lekarz. Zaproszenie na duński dwór potraktował jak dar od losu. A teraz widział wyraźnie, że jego wpływ na młode królewskie małżeństwo może być większy niż kiedykolwiek mógł się spodziewać. Nie zamierzał zaprzepaścić tej szansy!


Karolina w męskim stroju
Karolina rozpływała się na sam jego widok i szybko zostali kochankami. Czekała na takiego mężczyznę - kochanka, mentora i ojca w jednym. Zakochała się, po raz pierwszy w życiu. Wreszcie poczuła się spełniona jako kobieta, była szczęśliwa i pewna siebie. Demonstrowała to przesadnie i głupio, na przykład dosiadając konia okrakiem, jak mężczyzna, ubrana w męską kamizelkę i spodnie z koźlej skóry, z jasnymi włosami splecionymi w warkocz. Bulwersowała wszystkich wokół, ale czuła się wolna - wreszcie! - i chciała, żeby dla każdego to było jasne.

Christian wiedział o jej romansie, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Ponoć był nawet rad, że w końcu znalazł się ktoś, kto mógł zaspokoić potrzeby żony, z którą nie łączyło go uczucie. Koniec końców stworzyli swego rodzaju zgodny trójkąt, spędzając razem coraz więcej czasu w zacisznym pałacyku Hirscholm, na wyspie niedaleko od Kopenhagi. Tam Karolina urodziła córeczkę Luizę Augustę, którą król oficjalnie uznał, ale wszyscy wiedzieli, że to dziecko kochanka. Małą złośliwie nazywano la petite Struensee.

A Struensee rządził. Tak, bo to on faktycznie rządził krajem, uwiódłszy skutecznie oboje młodych władców. Jako zwolennik oświecenia miał ambicję przekształcenia Danii w nowoczesne państwo i wprowadzał reformę za reformą. W czasie 16 miesięcy swoich rządów wydał ok. 600 dekretów (niektórzy twierdzą, że było ich nawet 1880), w większości rzeczywiście pożytecznych, jak choćby rozporządzenie w sprawie pańszczyzny, które ulżyło doli chłopów. Ale przy okazji wyrzucał jednych ministrów, zatrudniał innych, meblując świat polityczny Danii po swojemu, w ekspresowym tempie. To prędzej czy później musiało się na nim zemścić.
Dwór Christiana VII na dziewiętnastowiecznym obrazie duńskiego malarza Kristiana Zahrtmanna.
Struensee i Karolina grają w szachy, Christian bawi się z papugą
Tymczasem Karolina już prawie uwierzyła, że ona i Struensee są jak caryca Katarzyna i kniaź Potiomkin. Że mogą urządzać świat po swojemu i nikt im się nie przeciwstawi. Ale to się nie mogło udać. Po pierwsze, Dania nie była Rosją. Tu istniały koterie wpływowych polityków, którzy nie znosili, gdy traktuje się ich jak pionki, i potrafili dać temu odpór. Po drugie, Karolinie daleko było do przenikliwości Katarzyny. Nie miała takich ambicji politycznych, jak caryca Rosji, nie miała też jej inteligencji. Tamta, zanim sięgnęła po władzę absolutną, zadbała o potężnych zwolenników. Karolina i  i Struensee byli sami. I w końcu musieli za to zapłacić.

W ich procesie koronnym dowodem winy miało być wiarołomstwo królowej. Nietrudno było przygotować ten dowód. Na tajnych schodach łączących pokoje Karoliny i  Struensee'a rozsypano proszek. Ślady obojga, które na nim odkryto, stały się jednoznacznym świadectwem zdrady.

Aresztowano ich wcześnie rano. Wybrano dzień tuż po balu maskowym, kiedy było jasne, że oboje będą w łóżku, pogrążeni w głębokim śnie. A potem wszystko przebiegło gładko, zgodnie z regułami klasycznego zamachu stanu. Przestraszony król potulnie podpisał nakazy sądowe, Struensee został skazany na ścięcie, królowa - na wygnanie.

Angielską fregatą wywieziono ją do Niemiec, do zamku Celle koło Hanoweru. Już nigdy nie zobaczyła swoich dzieci. W odosobnieniu miała spędzić całe życie, spędziła zaledwie trzy lata. Zmarła na szkarlatynę 11 maja 1775 roku. Miała tylko 23 lata. Podobno przed śmiercią zwierzyła się jednej z dwórek: "Najbardziej na świecie chciałabym poślubić mężczyznę, którego kocham. Zostawiłabym dla niego mój tron i mój kraj". Tyle tylko, że tego nigdy zrobić nie mogła. Przecież była księżniczką.


Post scriptum

W chwili wygnania Karoliny jej córeczka Luiza Augusta miała zaledwie rok, syn Fryderyk 4 lata. Chłopiec musiał szybko dorastać. Jego szalony ojciec niedługo przetrwał na tronie i Fryderyk objął faktyczne rządy już jako szesnastolatek. Przeszedł do historii jako jeden z najbardziej światłych duńskich monarchów - to jemu kraj zawdzięcza zniesienie niewolnictwa chłopów i wiele innych reform, które wyznaczają początek nowoczesnego duńskiego państwa.
Luiza Augusta, córka Karoliny
Był bardzo mocno związany z siostrą. Rodzeństwo kochało się i wspierało przez całe życie. To Fryderyk wybrał męża piętnastoletniej Luizie. Został nim jego imiennik 23-letni Fryderyk Christian, książę Augustenburg. Król cenił go za światły umysł i wiedział, że znajdzie w nim wspólnika w dziele reformy kraju.
Ale małżeństwo Luizy Augusty nie było szczęśliwe. Śliczna, wesoła i towarzyska dziewczyna (zyskała nawet przydomek "duńskiej Wenus") lubiła się bawić i specjalnie nie grzeszyła intelektem. A jej mąż z kolei nie grzeszył urodą, natomiast lubił spędzać czas zatopiony w lekturze oświeceniowych filozofów. Przez długi czas nie mieli dzieci. Dopiero po dobrych kilku latach przyszła na świat córka, której Luiza nadała imię matki - Karolina Amalia. Potem urodziło się jeszcze dwóch chłopców. Plotkowano wówczas, że Luiza miała kochanków, a ojcem dzieci był... jej lekarz Carl Ferdynand Suadacini, który kurował ją z powodu rzekomej niepłodności. Znowu kochanek i znowu lekarz, jak w przypadku jej matki! Czyżby złośliwy chichot historii? Jednak wszystkie te opowieści do dziś pozostają w sferze domysłów. Mąż Luizy nigdy nie zakwestionował ojcostwa dzieci, bardzo dbał o ich staranne wychowanie i wykształcenie. Dramatyczna historia, która przerwała życie królowej Karoliny, już się nie powtórzyła. Jej córka dożyła spokojnej starości, umierając w wieku 73 lat, otoczona miłością najbliższych.

poniedziałek, 3 września 2012

Służące i księżniczki

Najpiękniejsze portrety kobiet malowali prerafaelici. Dla nich kobieta sama w sobie była inspiracją. Jako obiekt uwielbienia, ideał piękna, symbol życia, wcielenie słodkiego grzechu i - przede wszystkim - jako modelka. Nikt wcześniej ani później nie potrafił tak pięknie oddać delikatności kobiecej twarzy, puszystości włosów, słodyczy spojrzenia, namiętności ust. Ich kobiety to anioły i ladacznice w jednym, zmysłowe istoty, które jednocześnie potępia się i ubóstwia - prerafaelitom najlepiej udało się uchwycić ten boski i ziemski wymiar.

William Holman Hunt, Dante Gabriel Rossetti. John Everett Millais 
Prerafaelici, czyli kto? 
Jest połowa XIX wieku, wiktoriańska Anglia. Grupka studentów 
malarstwa buntuje się przeciw sztywnym regułom akademickiej
sztuki. Chcą malować z natury, zachowując prostotę i szczerość, 
cyzelując szczegóły - tak, jak malowano przed Rafaelem. Zawiązują
stowarzyszenie, które przyjmuje 
nazwę Bractwo Prerafaelitów. 
Ich pierwsze obrazy, sygnowane tajemniczymi inicjałami PBR, 
bulwersują konserwatywną publiczność. Nie podoba się 
ten rodzaj realizmu, w którym Jezus ma brudne paznokcie, 
a Dziewica przypomina kwiaciarkę zza rogu. 
Ale zafascynowanych świeżością nowego spojrzenia 
jest więcej i wkrótce prerafaelici zyskują wiernych fanów, 
tak wśród wpływowych krytyków, jak i bogatych mieszczan. 
Dziś ich twórczość uznaje się za jeden z najbardziej 
inspirujących nurtów dziewiętnastowiecznej sztuki.
Fanów tego malarstwa już za kilka dni czeka prawdziwa uczta. 12 września w londyńskim Tate Britain zostanie otwarta  wielka wystawa sztuki prerafaelitów.  Będzie można do woli oglądać wszystkie sławne Ofelie, Prozerpiny i Ginewry, uosabiające wiktoriański ideał kobiecości. Ale czyje mają rysy? Kim były naprawdę portretowane przez prerafaelitów egipskie księżniczki, rzymskie boginie, szekspirowskie heroiny, celtyckie wróżki? Żadna z nich nie jest wytworem malarskiej wyobraźni, ale kobietą z krwi i kości, ze swoją własną historią. Były typowe dla swoich czasów - tak jak dzisiejsze żony i dziewczyny piłkarzy. Nieliczne wywodziły się z bogatych domów, ale w większości były to zwykłe dziewczyny z ludu, pokojówki, służące, panny pracujące w sklepach i pracowniach modystek. O Jane Morris, najsławniejszej z nich, już tu pisałam; teraz jest najlepszy czas, żeby przedstawić pozostałe.


John Everett Millais, Ofelia
Elizabeth Siddal pracowała w sklepie kapeluszniczym, kiedy wypatrzył ją jeden z prerafaelitów. Urzekły go jej zielone oczy, bujne, miedzianozłote włosy, smukła szyja. Została ich modelką, a pierwszym i najsłynniejszym obrazem, na jakim się pojawiła, jest "Ofelia" Millaisa. Tej przygody omal nie przypłaciła życiem. Artysta, wierny głównej zasadzie Bractwa, by malować z natury, wpakował Elizabeth do wanny napełnionej wodą. Pozowała w niej całymi godzinami, a choć Millais starał się podgrzewać wodę, to szybko stygła, a dziewczyna marzła. Przypłaciła to ostrym zapaleniem płuc, co wywołało furię jej ojca, który zażądał od malarza uregulowania rachunków za leczenie.
Scenę malowania Ofelii świetnie pokazuje nakręcony w 2009 r. serial BBC "Desperate Romantics", który mam nadzieję trafi kiedyś do Polski:



Elizabeth została później żoną Rossettiego, najsłynniejszego z Bractwa. Wtedy pozowała już tylko jemu. Rysował ją w nieskończoność, obdarzając jej delikatną twarzą o ciężkich powiekach swoją Rachelę, Beatrycze, eteryczne dziewczęta z arturiańskich legend.  Dziś mówi się, że liczba tych rysunków i obrazów idzie w tysiące.
Elizabeth Siddal
Sama Elizabeth też odkryła w sobie talent. Wiersze pisała już jako mała dziewczynka, zafascynowana poezją, odkąd znalazła na skrawku gazety, w jaki zawinięto masło, poemat Tennysona. Teraz zaczęła także malować. Nie wiadomo, czy i jak rozwinąłby się jej talent, bo umarła młodo. Miała 33 lata, gdy znaleziono ją martwą, po przedawkowaniu laudanum. Zażywała je nałogowo, nie mogąc sobie poradzić z depresją, w jaką wpadła po urodzeniu martwej córeczki.
Jej historia ma niesamowity ciąg dalszy, jak z gotyckiej powieści. Gdy Lizzie już leżała w trumnie, zrozpaczony Rossetti wetknął w jej włosy jedyną kopię swoich wierszy. Dziewięć lat później postanowił je odzyskać i wystarał się o ekshumację. Opowiadał potem, że ciało żony zachowało świeżość, a jej wspaniałe włosy rosły jeszcze po śmierci, bo rude zwoje wypełniały całą trumnę. Wyjął z nich pogryzioną przez robaki książeczkę, opublikował wiersze, ale przyjęto je źle. Ich nieskrywany erotyzm raził wiktoriańskie gusta. 


Dante Gabriel Rossetti, Lady Lilith
Fanny Cornforth  - to z nią związał się Rossetti po śmierci żony. Była prostą, wiejską dziewczyną, która pracowała w jego domu najpierw jako pokojówka, potem gospodyni. Zrobił z niej swoją kochankę i oczywiście modelkę. (Swoją drogą wątpię, by w otoczeniu Rossettiego była w ogóle jakaś kobieta, której nie namalował). 
Fanny Cornforth
i jej imponujące włosy
Fanny nie miała tak delikatnej, eterycznej urody jak Lizzie Siddal czy Jane Morris. Była zwyczajną, krzepką chłopką o rumianej twarzy i zaokrąglonej figurze, a z wiekiem mocno przytyła i malarz lubił ją nazywać "swoim drogim słoniem". Tym, co czyniło ją wyjątkową, były bujne, długie, ogniście rude włosy. To one prowokowały Rossettiego do obdarzania jej zmysłową twarzą lubieżnej Lilith czy występnej trucicielki Lukrecji Borgii.
Rossetti nigdy się z nią nie ożenił, ale na swój sposób pozostał jej wierny do końca życia. I to pomimo nacisków rodziny i przyjaciół, których raziło prostactwo Fanny. Mówiła z grubym akcentem, nie miała żadnych ambicji ani potrzeby, by nad sobą pracować. Wszyscy naciskali na Rossettiego, by jak najszybciej zakończył ten romans. Mimo to ich związek okazał się zadziwiająco silny, przetrwał ćwierć wieku, aż do śmierci malarza.


William Holman Hunt, Przebudzone sumienie
Annie Miller stała za barem, kiedy zobaczył ją William Holman Hunt. Z miejsca się zachwycił, a zaraz potem zakochał. Zaczął malować Annie i szybko poprosił ją o rękę. Zgodziła się, ale do ślubu nie doszło. 
Annie Miller na rysunku Rossettiego
Bractwo Prerafaelitów - jak każde bractwo - miało to do siebie, że jego członkowie dzielili przekonania, gusta, a koniec końców także i modelki. Kiedy więc Hunt, już zaręczony z Annie, wyjechał w podróż na Bliski Wschód, jego towarzysze obstąpili ją kołem. Urzeczeni jej urodą ("jest jak syrena", zachwycali się), prosili, by im pozowała. A przecież Hunt kazał jej się uczyć, a nie pozować! Kiedy wrócił, był wściekły, że nie usłuchała.  Zerwał zaręczyny, plany małżeńskie rozsypały się w proch.
Annie jednak wcale źle na tym nie wyszła. Nie wróciła do baru. Jej twarz królowała przecież na znanych obrazach, miała wielbicieli na pęczki. Jednym z nich był wicehrabia Ranelagh, który koniec końców wyswatał ją ze swoim kuzynem, młodym kapitanem. Annie była szczęśliwa w małżeństwie, szybko zmieniła się w dzieciatą, hożą matronę i dożyła pięknego wieku 90 lat.


Dante Gabriel Rossetti, Venus Verticordia
Zastanawiające, jak często Rossetti i spółka zaczepiali dziewczyny na ulicach. Zachowywali się identycznie, jak dzisiejsi fotografowie i łowcy modelek. Widząc ładną buzię, nie marnowali okazji. 
Alexa Wilding
Rossetti spotkał Alexę Wilding w pewien wiosenny wieczór, idąc do swego klubu. Miała białą skórę i płomiennorude włosy, a jego zachwycał ten typ urody. Natychmiast ją zagadnął, a dziewczyna zgodziła się mu pozować. Dla niej liczył się każdy dodatkowy grosz. Z trudem wiązała koniec z końcem pracując jako krawcowa, choć miała ambicje (czy raczej marzenia) zostania aktorką. 
Stała się ulubioną modelką Rossettiego w końcowym okresie jego twórczości. To rysy Alexy ma jego słynna Venus. Ale wiemy o niej mniej niż o innych muzach prerafaelitów. Może dlatego, że z żadnym z nich nie połączył jej romantyczny związek. Wiemy, że nie wyszła za mąż, że prawdopodobnie spędziła życie opiekując się dwojgiem dzieci swego wuja. Kiedy w 1882 roku umarł Rossetti, regularnie przynosiła świeże kwiaty na jego grób. Sama zmarła dwa lata później. Miała 37 lat. Nie została sławną aktorką, jak marzyła, ale przecież przeszła do historii.


Edward Burne-Jones, Oczarowanie Merlina
Maria Zambaco (i jej kuzynka Marie Stillman, o której niżej) wyłamują się z tej galerii pięknych, ubogich dziewczyn, zaczepianych przez malarzy na ulicy. Maria, z pochodzenia Greczynka, była córką bogatego kupca, siostrzenicą greckiego konsula w Londynie. Sama miała ambicje artystyczne, studiowała malarstwo i rzeźbę. 
Maria Zambaco na rysunku Rossettiego
Z prerafaelitami zetknęła się dzięki matce, która przyprowadziła Marię do pracowni jednego z nich, Edwarda Burne-Jonesa. Chciała, żeby jej piękna córka pozowała do obrazu "Amor i Psyche". No i pozowała, nawet kilka lat, a wszystko skończyło się wielkim skandalem.
Malarz bez pamięci zakochał się w swojej modelce i był gotów rzucić dla niej żonę. Opamiętał się dopiero wtedy, kiedy ta ostatnia zaczęła grozić samobójstwem. Ale do końca życia obsesyjnie malował twarz pięknej, ciemnowłosej Greczynki, z upodobaniem nadając jej rysy zwłaszcza wiedźmom i kusicielkom.


Dante Gabriel Rossetti, Koncert sielski
(z lewej Marie Spartali Stillman, z prawej Alexa Wilding)
Z Marie Spartali prerafaelici nie romansowali, choć malowali ją z upodobaniem. Była posągową pięknością, bardzo wysoką (miała prawie 190 cm wzrostu), o długich falistych włosach i przenikliwym spojrzeniu ciemnych oczu. "Jest tak piękna, że kiedy ją widzę, chciałbym usiąść i płakać" - mówił o niej Algernon Swinburne, poeta związany z prerafaelitami. Rossetti z kolei opisał ją jako najbardziej intelektualną ze swoich modelek. 
Wysoka i długowłosa
Marie Spartali
Ale Marie była taka jak oni, była artystką. Najpierw ich pilną uczennicą, a potem znakomitą malarką. Tematyka jej obrazów koncentrowała się wokół wątków charakterystycznych dla prerafaelitów - wybierała sceny z Szekspira, Dantego, Petrarki, malowała włoskie krajobrazy.
Wyszła za mąż - wbrew woli rodziców - za amerykańskiego dziennikarza Williama J. Stillmana i wyjechała z nim do Stanów. Po jego śmierci wróciła do Anglii i tu pracowała. Spisując swoją ostatnią wolę, zastrzegła: "Wydaje się dość absurdalne sporządzać testament, gdy nie ma się ani wartościowych rzeczy, ani pieniędzy". Absurdalne? Ech, Marie, jakże nisko się oceniałaś! Blisko dwieście obrazów, jakie zostawiłaś, dziś wycenia się na ponad 690 milionów dolarów...

Na koniec powinnam napisać o Effie Grey Ruskin, ostatniej słynnej modelce prerafaelitów (i żonie jednego z nich). Ale jej historia to na tyle smakowity, wiktoriański skandal, że zasługuje na osobny wpis. I na pewno go przygotuję. 
Na deser niezwykła animacja - najpiękniejsze kobiece portrety z muzyką Bacha w tle. Jest wśród nich jeden obraz prerafaelitów, na pewno go rozpoznacie, a szczegółowe informacje o wszystkich znajdziecie tutaj. Autorem tego pięknego filmiku jest Philip Scott Johnson.