niedziela, 30 czerwca 2013

Little Boy i dziewczyny

Jesień 1943 r., Stany Zjednoczone, gdzieś w Tennessee. Celia Szapka siedzi w samochodzie, który w końcu dojechał na miejsce przeznaczenia, i ściskając walizkę zarzeka się, że za żadne skarby nie wysiądzie. Za nic! Wokół rozciąga się morze błota, a ona wydała 23 dolary (dwadzieścia trzy dolary!) ze swojej pensji sekretarki na markowe pantofelki I. Millera. Nigdy w życiu nie miała takich drogich butów! Wystroiła się do tej nowej pracy w najlepszą sukienkę, założyła eleganckie buciki po to tylko, żeby je od razu zniszczyć? Przecież widzi, że koleżanki, które wysiadły, zapadły się w miękkiej ziemi po kolana! Ona nie wyjdzie.
Kierowcy się śpieszy i widząc upór Celii, robi pierwszą rzecz, jaka wpada mu do głowy. Wyskakuje z auta, otwiera drzwi od strony pasażerów, łapie dziewczynę na ręce i stawia ją bezpiecznie przed wejściem do wielkiego budynku wyrastającego z morza błota. Celia otwiera drzwi i widzi swoje towarzyszki podróży, myjące buty i stopy w małych umywalkach umieszczonych przezornie tuż za drzwiami.
Celia (Szapka) Klemski w 1943 r. i dziś

Błoto. Wszechobecne i nigdy nie wysychające, niezależnie od pory roku i pogody. To pierwsze, co rzuca się w oczy po przybyciu do Oak Ridge, dziwnego miasta wyrastającego we wschodnim Tennessee. Miasta? Czy "to" przypomina jakiekolwiek miasto? Odcięte od świata, ogrodzone drutem kolczastym, z uzbrojonymi wartownikami w bramach, którzy zatrzymają każdego, kogo przywiodła tu zwykła ciekawość. W centrum tego miasta wynurzają się z błota ogromne fabryczne hale, a wokół ciągną się dziwne osiedla - chat, przyczep campingowych i domków z prefabrykatów stawianych w błyskawicznym tempie (co pół godziny przybywa nowy). To miasto niepodobne do innych i tylko trwająca wojna jest w stanie usprawiedliwić jego istnienie.

Celia i jej koleżanki przyjechały w to dziwne miejsce z dwóch powodów. Po pierwsze, powiedziano im, że zarobią tu dużo lepiej niż gdziekolwiek indziej, po drugie, ich praca będzie mieć niezwykłą wagę  Hale budowanych tu Zakładów Technicznych Clinton (CEW) kryją tajemniczy wojskowy projekt, o którym wiadomo tyle, że ma przyspieszyć zakończenie wojny. Dla dziewczyn jest to nawet ważniejsze niż dodatkowe pieniądze. Każda ma kogoś na froncie - kuzynów, braci, ukochanych. Każda wygląda od nich listów i każdej zależy, żeby wrócili szybko i bezpiecznie. Jeżeli ich praca w tym pomoże, będą to robić… Ale co? Co będą robić? A… o to jedno spytać nie mogą.
Dziewczyny z Oak Ridge.
Napis na znaku widocznym z tyłu: "Daj z siebie wszystko dla CEW. Chroń informacje dotyczące projektu"

W ciągu kolejnych dwóch lat powstanie w Oak Ridge najdziwniejsza w świecie społeczność - ludzi złączonych wspólną pracą nad gigantycznym przedsięwzięciem, w którego sens wierzą, ale o którego istocie nie mają najbledszego pojęcia. Są ich tysiące, dziesiątki tysięcy. Niektórzy ściągają tu całymi rodzinami, ale najwięcej jest młodych kobiet, takich jak 24-letnia Celia, córka polskich emigrantów z górniczego miasteczka w Pensylwanii. Po liceum, ale bez szans na studia. Z biednych domów, ale z otwartą głową, niegłupie i godne zaufania. 


Panele sterownicze obsługiwane przez młode kobiety
w zakładach zbudowanych w Oak Ridge
Pantofelki I. Millera Celia pierwszego dnia wrzuci na dno szafy i przez kolejne miesiące nie będzie sobie zawracać nimi głowy. Dziewczyny z Oak Ridge, ubrane w spodnie i sznurowane trzewiki, poczują się jak rekruci wysyłani na pierwszą akcję. Od nich i innych pracowników nie wymaga się zwykłej lojalności, ale lojalności totalnej. Mają wykonywać przydzielone im zadania - w laboratoriach, biurach, fabrykach - na okrągło, przez całą dobę. I nie zadawać żadnych pytań. Nie dociekać, co kryją pulpity obsługiwanych przez nich maszyn, nie dopytywać przełożonych, domysły zostawiać dla siebie. Nie zastanawiać się, co przywożą do miasta wyładowane po brzegi pociągi i ciężarówki ani gdzie znikają te tony ładunków. "Ciągle coś wjeżdża, nic nie wyjeżdża" - szepcą mieszkańcy okolicznych osad. Ale ci z Oak Ridge mają trzymać buzię na kłódkę. Nie wspominać o pracy matkom, przyjaciołom ani żonom czy mężom, jeśli ich znajdą. Ani słowa. Nikomu. "Nie przysyłaj więcej listów" - prosi matka Celię. Dziewczyna jest zdumiona, myślała, że na jej listy rodzina wyczekuje. "Dlaczego, mamo?". "Bo nic z nich nie rozumiem". Większość zdań zamazywana jest czarnym atramentem. Listy z Oak Ridge są jak listy z frontu.
Krajobraz rosnącego błyskawicznie miasta: baraki i domy z prefabrykatów. W szczytowym okresie budowy jeden dom powstawał nawet co pół godziny

W Oak Ridge wszystko podlega cenzurze. Nikt też nie próbuje ukrywać przed mieszkańcami, że są nieustannie obserwowani, że śledzą ich tysiące par oczu, jak w domu orwellowskiego Wielkiego Brata. Szpiegować cię może twoja najlepsza koleżanka z pokoju w bursie i kolega, który zaprasza cię na randki. 

Tańce - najpopularniejsza rozrywka mieszkańców, których średnia
wieku nie przekraczała 27 lat
Bo w cieniu tajemniczych fabryk toczy się przecież normalne życie. Powstają szkoły, sklepy, kafejki. Ludzie organizują sobie szczupły wolny czas na potańcówkach, boiskach, w kółkach hobbystów i w samochodowym kinie. Ściągnęły tu całe rodziny z dziećmi, ale przede wszystkim tłumy młodych i wolnych (średnia wieku w Oak Ridge wynosi 27 lat), coraz szybciej przybywa więc kolejnych małżeństw. Celia Szapka właśnie tutaj poznaje Henry'ego Klemskiego, chłopaka z "dobrej katolickiej rodziny", polskiej, jak jej. Zakochują się, biorą ślub w kaplicy na wzgórzu. A kiedy już zamieszkują razem w jednym z papierowych domków i zaczynają jadać we własnej kuchni, a nie w zakładowych stołówkach, najtrudniej im poradzić sobie z chwilami, kiedy Henry wraca z pracy. Celia wie, że podając mu obiad, nie może zadać pytania, jakie zadają wtedy wszystkie żony wszystkim mężom na świecie: "Jak ci minął dzień?". W Oak Ridge tego mąż nie może powiedzieć swojej żonie.


Miasto oblepiono plakatami, nawołującymi do zachowania
czujności. Tutaj napis głosi: "Twój długopis i język mogą
stać się wrogą bronią. Uważaj na to, co piszesz i mówisz"
Żeby nie zwariować, ludzie ratują się humorem. Jest trochę tak, jak w komunistycznej Polsce. Oczywiście, zachowując wszelkie proporcje - mieszkańcy Oak Ridge zgodzili się na ciągłą inwigilację, ale mogli ją w każdej chwili olać, wyjechać, wrócić do dawnego życia. Większość jednak trwała w poczuciu misji lub choćby z powodu niezłych zarobków, a z surrealistyczną codziennością radziła sobie trochę tak, jak my za komuny. Skoro na poważnie nie można było dociekać, czym się zajmuje ośrodek, wymyślano absurdy. Mówiono na przykład, że CEW produkuje specjalną niebieską farbę do rozpylania na powierzchni oceanu, by wynurzające się łodzie podwodne pozostały niezauważone przez wroga. Dzieci też miały własne zdanie. "Robią tu melasę!" - krzyczały. Redakcja wychodzącego w mieście tygodnika "Oak Ridge Journal", wykazywała się godną podziwu autoironią, kpiąc: "CZY WIECIE, ŻE... w związku z pewnymi okolicznościami, na które nie mamy żadnego wpływu, nie możemy na razie drukować w naszej gazecie żadnych nazwisk. To wyjaśnia, dlaczego nie publikujemy wiadomości ani nawet wyników rozgrywek w kręgle (...). Jesteśmy wyjątkowi - to jedyna gazeta w kraju, która nie publikuje żadnych wiadomości".

I tak będzie aż do pewnego sierpniowego dnia 1945 roku. Wtedy w jednej chwili wszystko stanie się jasne, tak przeraźliwie jasne, że ludzie w Oak Ridge zatoczą się z wrażenia. Ich anonimowa mieścina, nieistniejąca na żadnej mapie, pojawi się w przemówieniu prezydenta Trumana i znajdzie się na ustach świata. Będzie to szesnaście godzin po tym, jak rankiem 6 sierpnia bombowiec Enola Gay zrzuci na Hiroszimę pierwszą bombę atomową - Little Boy, jak ją pieszczotliwie nazwano. 9 sierpnia powtórzy się atomowy atak na Nagasaki.  W Hiroszimie natychmiastową śmierć poniesie 70 tysięcy ludzi, a wkrótce te dane zostaną poprawione na 140 tysięcy zabitych. W Nagasaki ofiar będzie 40 - 70 tysięcy. Kilka dni później Japonia podpisze kapitulację. Mieszkańcy Oak Ridge dostaną dowód, do czego służyła ich zakamuflowana, pełna wyrzeczeń praca, mająca przyspieszyć koniec wojny. Ten koniec nastąpił dzięki użyciu najbardziej śmiercionośnej broni w historii. To nad nią pracowały dziewczyny z Oak Ridge.
Kula ognia po atomowym wybuchu w ramach testu Trinity 16 lipca 1945 r., poprzedzającego atak na japońskie miasta

Opwieść o Celii i jej koleżankach znajdziecie w książce Denise Kiernan „Dziewczyny atomowe. Nieznana historia kobiet, które pomogły wygrać II wojnę światową”. Jej polskie wydanie trafiło do księgarń 3 lipca. To fascynująca lektura. Autorka w niezwykle sugestywny sposób opowiada o sławnym Projekcie Manhattan, którego efektem była konstrukcja bomby atomowej. Głównymi bohaterami wcale nie są naukowcy ani wojskowi, ale zwykłe kobiety, takie jak Celia - ja z oczywistych względów skupiłam się w tym tekście na Polce, ale to tylko jedna z wielu "atomowych dziewczyn" opisanych w książce. W tle ich zmagań toczy się wielka historia, którą już wszyscy dobrze znamy. 
Kompleks w Oak Ridge jest ściśle powiązany z ośrodkiem w Los Alamos, gdzie genialni fizycy pod wodzą Roberta Oppenheimera uznali, że rozszczepienie jądra atomu może być nowym źródłem energii, miliony razy większej niż wszystko znane na Ziemi, a oni ze wzbogaconego uranu potrafią skonstruować broń o nieporównywalnej sile rażenia. Wyzwolić energię tysiąca słońc. Potrzeba na to miliardów dolarów i tysięcy ton rud uranu, z których grupy ludzi, pracując dzień i noc w gigantycznych laboratoriach i fabrykach, wyizolują wzbogacony uran. Pociągi wyładowane surowcem jadą do Oak Rodge, a potem kurierzy wywożą do Los Alamos uzyskany zeń cenny produkt - niebieskozielone kryształki, zapakowane do maleńkich niklowanych pojemników, przypominających puszki kawy. Miasto, do którego ciągle coś wjeżdża, nic nie wyjeżdża... Pamiętacie? Teraz wszystko stało się jasne.
Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2013
Jak pisze Denise Kiernan, ten najambitniejszy projekt w historii wojskowości nie zależał tylko od wojska i genialnych umysłów uczonych z Los Alamos, ale "spoczywał na barkach dziesiątek tysięcy zwykłych ludzi, w tym wielu młodych kobiet". To prawda. Ale w mojej pamięci została po lekturze tej książki jeszcze jedna kobieta, starsza i o głośnym nazwisku, choć nie tak głośnym, jak na to zasługuje. Myślę o Lise Meitner, austriackiej uczonej żydowskiego pochodzenia, która po Anschlussie Austrii musiała uciekać do Szwecji. To ona prowadziła z Otto Hahnem doświadczenia nad promieniotwórczością, i to z nią Hahn, gdy była już na emigracji, konsultował listownie wyniki swoich późniejszych doświadczeń, dla niego dziwne i niezrozumiałe. Lise zrozumiała. Wyjaśniła zjawisko, które dało poczatek wyzwolenia gigantycznej energii maleńkiej cząstki. Rozszczepienie jądra atomu - tak je nazwała, uwalniając tym samym prawdziwą reakcję łańcuchową, w której zderzyły się ze sobą nauka, przemysł i armia. Zaproszono ją do pracy przy Projekcie Manhattan, ale odmówiła. Wiedziała, czego dotyczy, i nie chciała mieć z tym nic wspólnego. W dniu, w którym zbombardowano Hiroszimę, 67-letnia uczona spędzała wakacje nad jeziorem w małym szwedzkim Leksand. Kiedy gospodarz, u którego się zatrzymała, przyniósł jej wiadomość, usiadła i zaczęła płakać.

Autorem wszystkich fotografii jest James Edward Westcott, publikacja dzięki uprzejmości National Archives

sobota, 15 czerwca 2013

Królewskie mistyfikacje

O życiu królewny marzą tylko naiwne dziewczątka? Wcale nie. Powiedziałabym nawet, że te nasze babskie rojenia to mały pikuś wobec męskich. W historii aż się roi od ambitnych oszustów, którzy parli po władzę uzbrojeni w fałszywą królewską tożsamość. Dość wspomnieć Kozaka Jemieljana Pugaczowa, który wywołał powstanie głosząc, że jest cudownie ocalonym carem Piotrem III. Albo Dymitra Samozwańca, na tyle dobrze podszywającego się pod syna Iwana Groźnego, że udało mu się (z polską pomocą) zasiąść na tronie Rosji. Królewskich mistyfikacji w wykonaniu kobiet zdarzyło się o niebo mniej, ale z jaką fantazją były poprowadzone! Posłuchajcie trzech opowieści.

A to ananas!
Jest późny wieczór, 3 kwietnia 1817 roku. Szewc z Almondsbury w południowo-zachodniej Anglii, w pobliżu Bristolu, spotyka na plaży tajemniczą młodą kobietę. Ma gęste ciemne włosy, czarne oczy, na głowie turban. Spowita jest w mocno sfatygowany kawałek tkaniny żadną miarą nie przypominający zwykłej kobiecej sukni. No i wyrzuca z siebie kompletnie niezrozumiałe słowa! Sprawia przy tym wrażenie skrajnie wyczerpanej, zmęczonej i sennej, o czym próbuje poinformować wciskając stulone dłonie pod policzek.

Caraboo w całej egzotycznej okazałości
Dziewczyna nie wygląda na żebraczkę, ale nikt we wsi nie ma też pojęcia na kogo innego mogłaby wyglądać. Trzeba poradzić się światlejszych! I tak panna trafia do domu arystokraty Samuela Worralla. Jego amerykańska żona trzyma greckiego służącego, który zna kilka języków, on na pewno dogada się z dziewczyną!
Okazuje się jednak, że i w otwartym, pańskim domu egzotyczne "znalezisko" pozostaje zagadką. Służący poliglota nie rozumie dziewczyny ani w ząb. Wszyscy wokół zachodzą w głowę, kim jest, a ciekawość potęguje się wieczorem, gdy instalują ją na nocleg w gospodzie. Panienka dostrzega na ścianie oleodruk z rysunkiem ananasa, na który reaguje z niespodziewaną radością. "Anana, anana!" - krzyczy z entuzjazmem. Ta nazwa brzmi podobnie w wielu językach, wszyscy więc domniemują, że prawdopodobnie rozpoznała owoc ze swojej ojczyzny. Zdecydowanie egzotycznej, czego dowodzą odprawiane przez dziewczynę rytuały - zanim podniesie do ust kubek z herbatą, zasłania ręką oczy i mruczy coś pod nosem (modlitwy?), a zaprowadzona do sypialni układa się obok łóżka, na podłodze.
Lady Worrall jest zachwycona niezwykłą damą, jej trochę bardziej sceptyczny mąż uważa, że trzeba zasięgnąć fachowej konsultacji. Z rozmowy na migi udaje się dowiedzieć tyle, że panna ma na imię Caraboo i przybyła do Anglii na statku. Ale skąd? To pozostaje zagadką. Pan Worrall zabiera ją więc do Bristolu. Tam oglądają ją prawnicy, lekarze i rozmaici specjaliści od języka. Bez rezultatów, oni też nie mają pojęcia kto zacz, ale w końcu przychodzi pewien przełom.
Oto portugalski podróżnik imieniem Manuel Eynesso (lub Enes) twierdzi, że rozumie, co mówi Caraboo. Rozmawia z dziewczyną w jej osobliwym języku, a potem opowiada panu Worrall, co usłyszał. Wow! Historia brzmi tak, jakby zaczerpnięto ją z awanturniczego romansu! Caraboo jest księżniczką, pochodzi z rodu władającego małą wyspą na Oceanie Indyjskim. Została porwana przez piratów i cudem udało jej się zbiec z ich statku. Skoczyła do wody i dopłynęła do brzegu, którym szczęśliwie okazały się plaże cywilizowanej Anglii.
Wszystko to mocno przemawia do wyobraźni pana Worralla i wydaje mu się jak najbardziej logiczne. Natychmiast zabiera udręczone przez piratów dziewczątko do domu i wraz z żoną otacza najtroskliwszą opieką.
Tak spisywała swoją historię Caraboo
Caraboo staje się lokalną sensacją. Do domu państwa Worrall ściągają bliżsi i dalsi sąsiedzi, by przywitać egzotyczną księżniczkę. Caraboo robi zachwycające wrażenie. Jest śliczna, zachowuje się w sposób bardzo dystyngowany, a przy tym przejawia tyle uroczych ekscentryzmów! Świetnie strzela z łuku, pływa nago w jeziorze (gdy jest sama) i modli się do bóstw w koronach drzew, wykrzykując: "Allah Tallah!". Spisuje nawet swoją historię we własnym języku, a pokryta robaczkami epistoła czym prędzej zostaje wysłana do analizy do Oxfordu. Wraca z adnotacją, że to raczej zwykły humbug, ale nikt się tym nie przejmuje. Urocza księżniczka zdążyła zaskarbić sobie powszechną sympatię i wszystkie niejasności pracują na jej korzyść. Lokalne gazety pełne są jej wizerunków, Caraboo zyskuje coraz większą sławę i... No właśnie, ta sława w końcu ją gubi.
Portrety "księżniczki" pojawiały się w gazetach 
Jedna z dam w Bristolu, przeglądając gazetę, rozpoznaje w sportretowanej piękności... swoją służącą. Księżniczka Caraboo, dobre sobie! Przecież to Mary Baker, córka szewca! Ale cała ta historia z wymyślonym życiem bardzo do niej pasuje - zawsze miała skłonności do dziwactw, motała na głowie turbany i  mówiła w dziwacznym języku.
Przyparta do muru, "księżniczka" przyznaje się do oszustwa. Uwiedzeni państwo Worrall wstydzą się głęboko własnej naiwności, ale mimo to stają na wysokości zadania. Zamiast wpakować dziewczynę do więzienia, wysyłają ją do Nowego Świata, do Ameryki.
Co ciekawe Mary Baker wcale nie pożegna się raz na zawsze z atrakcyjną królewską tożsamością. Będzie występować jako księżniczka Caraboo w Filadelfii, a później także w Londynie, kiedy po latach wróci do Anglii. Z raczej marnym skutkiem, bo najdalej po kilku miesiącach wszyscy zaczyną się domyślać, że plecie duby smalone. Reszta jej życia będzie pasować do biografii przeciętnej kobiety z gminu - osiedli się w Bristolu, wyjdzie za mąż za równego sobie, urodzi córkę i dożyje starości, prowadząc sklep i sprzedając pijawki dla medyków.
Może szkoda? Tyle fantazji na nic! Przecież do dziś historia Mary fascynuje, powstają o niej książki i filmy (niżej zobaczycie trailer nakręconej w 1994 r. "Księżniczki Caraboo" z prześliczną Phoebe Cates w roli głównej). Wciąż trudno pojąć, jakim cudem prosta dziewczyna z ludu mogła bezkarnie kiwać przedstawicieli ówczesnych elit. Była sprytna i - co zapamiętano - obdarzona ponadprzeciętną pamięcią. Przypuszczalnie przekonała wszystkich, że kompletnie ich nie rozumie, debatowali więc przy niej bez zahamowań o egzotycznych miejscach, lądach i językach. Sami podsuwali dziewczynie informacje, które umiała zręcznie wykorzystać.
A co z Manuelem Eynesso, tajemniczym portugalskim podróżnikiem, który potwierdził historię Caraboo? Był jej wspólnikiem? Przyjacielem? Kochankiem? Tego nie wiadomo do dziś. Zapewne podobnie jak Mary był zwykłym oszustem z wyobraźnią, próbującym za pomocą fantastycznego zmyślenia włamać się do lepszego świata. Dlaczego nie? Przecież Mary prawie się udało...


Anastazja to ja
Jest 17 luty 1920 roku. Hałaśliwa grupka gapiów przygląda się akcji ratunkowej nad berlińskim Landwehrkanal. Z lodowatych fal wyłowiono młodą kobietę, która na szczęście żyje. Zaraz odwiozą ją do Dalldorf, do "psychiatryka", gdzie trafiają wszyscy niedoszli samobójcy.
W szpitalu dziewczyna całe dnie spędza w łóżku. Przelękniona, milcząca, zatopiona we własnych myślach, ale czujna, podrywająca się na najmniejszy hałas. Czego tak panicznie może się lękać ta młoda, śliczna kobieta? Zapytana o nazwisko, uparcie milczy, a w jej wielkich oczach lęgnie się strach. Budzi coraz większą ciekawość. Pensjonariuszki i pielęgniarki szpitala nazywają ją Panną Nieznaną i plotkują o niej niemal równie często, co o tragicznym losie carskiej rodziny Romanowów.
A jest to wówczas temat numer jeden wszystkich rozmów - i na ulicach, i na salonach. Niespełna dwa lata wcześniej zdarzyła się przyprawiająca o dreszcz zgrozy tragedia w Jekaterynburgu. Mikołaj II został zamordowany przez bolszewików, którzy przejęli władzę w Rosji. O śmierci cara poinformowano oficjalnie, ale co z jego rodziną? Z carycą Aleksandrą i piątką ślicznych książątek? Okoliczności tej ponurej zbrodni są pilnie strzeżone przez komunistów, nic dziwnego, że mnożą się legendy i spiskowe teorie. Jedni mówią, że dzieci oszczędzono, inni że do zbrodni w ogóle nie doszło. Zdjęcia młodziutkich księżniczek okupują szpalty gazet, każdy zna ich twarze, są niemal jak te z rodzinnych fotografii.
No i w końcu staje się to, co jakoś było do przewidzenia - jedna z pensjonariuszek szpitala Dalldorf rozpoznaje w tajemniczej pannie Wielką Księżnę Tatianę Romanową. Jest przekonana, że to jej twarz, jej oczy, jej rysy! I tu następuje punkt kulminacyjny całej historii, bo Panna Nieznana po raz pierwszy zabiera głos. Przyznaje, że owszem, jest carówną, ale nie Tatianą, a najmłodszą, Anastazją.
No i się zaczyna! Wszystko, co zdarzy się później, będzie jedną z najgorętszych plotkarskich historii XX wieku, do dziś niejasną, pełną zagadek, pytań i tajemnic.
Anna Anderson i Wielka Księżna Anastazja

Panna Nieznana przybiera nazwisko Anny Anderson i zaczyna swą walkę o (własną?, nową?) królewską tożsamość. Dla jednych jest przebiegłą oszustką i wyrachowaną uzurpatorką, inni jednak naprawdę rozpoznają w niej córkę cara. Zadziwiająco wielu kuzynów i przyjaciół młodych księżniczek odnajduje w jej twarzy rysy Anastazji, a w charakterze - cechy osobowości księżniczki. Anna co prawda nie zna angielskiego ani francuskiego, którymi carskie dzieci swobodnie się posługiwały, po rosyjsku też nie mówi (choć rozumie), ale mogła przecież zapomnieć na skutek szoku! W zamian potrafi zaskoczyć znajomością szczegółów z życia carskiej rodziny. Podczas rozmowy z jednym z "kuzynów" prostuje jego opowieść: "Nie, stół bilardowy stał na dole, a nie na górze. I to ja byłam tą, która najgorzej radziła sobie z kijem, zapomniał pan?". Ma stuprocentową rację, czym wprawia w osłupienie swego rozmówcę, który będzie odtąd przekonany, że ma przed sobą cudownie ocaloną Anastazję.
Oczywiście, nikt z najbliższych krewnych Romanowów tak łatwo jej nie uwierzy. Brat carycy Ernest Heski wynajmie nawet detektywa, który ustali, że rzekoma Anna to prawdopodobnie Franciszka Szankowska, polska robotnica spod Gdańska. No właśnie - prawdopodobnie. Bo stuprocentowych dowodów nie będzie.
W końcu dojdzie do zdumiewającego procesu, który ma ostatecznie rozwiać wątpliwości co do tożsamości Panny Nieznanej. Niestety, nie rozwieje, choć będzie toczyć się wiele lat. Jego ustalenia są zaskakujące: wynika z nich, że twarz Anny Anderson i Wielkiej Księżnej Anastazji niczym się od siebie nie różnią, podobnie jak charakter ich pisma! To jednak za mało, by zapadł jednoznaczny wyrok, królewska tożsamość Anny nie zostaje potwierdzona. Ale nikt również kategorycznie jej nie przeczy.
Zanim Anna Anderson umrze w 1984 roku - jako sędziwa, 88-letnia dama - jej historia zrobi prawdziwą karierę w popkulturze. Co i rusz będzie przenoszona na ekran, a rolę cudownie ocalonej księżniczki zagrają największe gwiazdy: Ingrid Bergman, Amy Irving czy Meg Ryan, której głosem Anastazja przemówi w rysunkowej wersji swoich przygód (bo były i wersje dla maluchów!). 
A sama Anna? Też odetnie kupony od swojej sławy. W 1968 r. poślubi historyka i milionera Johna Manahana i szczerze mówiąc żadna królewska tożsamość nie będzie jej już potrzebna. 
Historia znajdzie finał dopiero po jej śmierci. W 1991 i 2007 r. w dwóch różnych miejscach zostają odnalezione szczątki carskiej rodziny, a przeprowadzone badania DNA jednoznacznie zaprzeczają jakimkolwiek związkom Anny z rodziną Romanowów. Wielka zagadka zostaje rozwiązana.
Czyżby? Kim w takim razie była Anna Anderson?  Skąd miała wszystkie swoje wiarygodne przecież informacje? Jakim cudem wywiodła w pole tyle osób? Była kłamczuchą, to jasne. Ale jej kłamstwa wciąż stanowią zagadkę...

Film "Anastazja: Tajemnica Anny" z 1986 r. zgarnął dwa Złote Globy. W obsadzie same gwiazdy: Amy Irving, Omar Sharif, Olivia de Havilland, Rex Harrison.

Bunga, bunga!
Jest jeden z wiosennych dni 1910 roku. Londyńskie gazety szeroko informują o wizycie w Anglii grupki egzotycznych książąt. Malownicza delegacja domu panującego Abisynii zostaje z honorami przywitana na londyńskim dworcu Paddington. Stąd luksusową salonką udadzą się do portu w Weymouth, by obejrzeć flagowy okręt HMS Dreadnought, klejnot brytyjskiej marynarki wojennej. 
Gdy docierają na miejsce, wita ich kompania honorowa marynarki. Na maszcie co prawda powiewa flaga Zanzibaru, bo nie zdążono na czas znaleźć abisyńskiej, goście jednak wykazują się dyplomatycznym taktem i łaskawie przemilczają wpadkę. Bardzo są ciekawi dumy brytyjskiej marynarki i czym prędzej chcą obejrzeć okręt. Oprowadzani po pokładzie, wymieniają się uwagami w egzotycznym jak oni sami języku, co i rusz wykrzykując: "Bunga, bunga!". Najwyraźniej bardzo są zadowoleni z przebiegu wizyty, bo na koniec proszą o modlitewne kobierczyki, na których zaczynają oddawać "honory wojskowe" oficerom marynarki.
Abisyńska delegacja wygląda tak:

Wiecie, kim jest dżentelmen pierwszy z lewej? To żaden abisyński książę, ale młodziutka pisarka Virginia Woolf! Cała akcja była wielką maskaradą, wymyśloną i z sukcesem przeprowadzoną przez grupkę młodych londyńczyków pod wodzą Horacego de Vere Cole (na zdjęciu pierwszy z prawej). Zwerbował on piątkę swoich przyjaciół-artystów, podolepiał im sztuczne brody, przyciemnił twarze, a na głowy założył turbany. To, plus fałszywa depesza z podpisem podsekretarza Biura Spraw Zagranicznych, wystarczyło by wprowadzić "Abisyńczyków" na pokład pancernika.
Brytyjska marynarka najadła się wstydu, jak nigdy! Wojskowi domagali się ukarania Cole'a i przyjaciół, ale wyśmiano ich żądania. Ukarać należało raczej tych, którzy tak łatwo dali się nabrać! Cała akcja przypominała dzisiejsze prowokacje dziennikarskie, jasno pokazując, jak łatwo szpiedzy mogliby zdobyć tajne dane o brytyjskiej flocie.

Virginia au naturel
A "bunga, bunga" przeszła do historii. Virginia Woolf wspominała później, że gdy prawdziwy cesarz Etiopii przybył do Anglii, gdziekowiek się udał, biegli za nim ulicznicy, wołając: "Bunga, bunga!". W naszych czasach fraza zyskała niespodziewanie drugie życie jako określenie sławetnych orgii Silvio Berlusconiego, byłego już na szczęście premiera Włoch.
Zaś pancernik HMS Dreadnought, mimo nienajlepszego piarowego debiutu, zasłużył się w czasie I wojny światowej. Kiedy staranował i zatopił niemiecki okręt podwodny, wśród telegramów z gratulacjami znalazł się też taki, który zawierał tylko dwa słowa:  BUNGA BUNGA! 
Źródła: Peter Kurth, Anastazja; Brian Haughton, The Princess Caraboo Hoax
Zdjęcia: Wikimedia Commons