środa, 23 stycznia 2013

Śmierć i dziewczyna


To, co zrobiła, było zwykłym szaleństwem. Nikt przy zdrowych zmysłach inaczej tego nie nazwie. Szaleństwo musiało kiełkować w głowie Marii już od dzieciństwa, skoro jako 24-latka okazała się regularną wariatką. Bo co ona sobie wyobrażała? Że pójdzie w pojedynkę na Kozaków i wygra? A nawet jeśli przegra i zapłaci życiem, to po latach ktoś tę ofiarę weźmie na poważnie? Spróbuję opowiedzieć Twoją historię Mario, choć nie wiem, czy mi się uda, bo nie rozumiem Cię ani w ząb...

Maria Piotrowiczowa
Oto Maria. Śliczna dziewczyna z bogatej ziemiańskiej rodziny, która powinna prowadzić salonowe życie heroiny z wiktoriańskiego romansu. Biegać na bale, strzelać spojrzeniami zza wachlarza, przebierać w adoratorach, a na koniec stworzyć z jednym z nich szczęśliwą rodzinę i dochować się gromadki dzieci. Ale niestety, Maria jest Polką. W dodatku urodziła się w Rzeczpospolitej 1839 roku, istniejącej tylko w umysłach ludzi, którzy tu mieszkają. To nie jest kraj dla normalnych ludzi! I Maria nie jest normalną panną. Nie czytuje na dobranoc romansów pani de Staël, tylko zatruwającą duszę pisaninę Mickiewicza, te wszystkie straszne historie o buntownikach, spiskach i kaźniach. Nie wzrusza się śmiercią szekspirowskiej Julii, bo wszystkie łzy wylała przy Konradzie Wallenrodzie. Jest jasne, że nic dobrego z tego nie będzie!
W domu nikt Marii nie przywołuje do porządku. A gdzieżby, skoro wszyscy myślą tak samo! Jej ojciec, Zygmunt Rogoliński, walczył w powstaniu listopadowym; wuj należał do spisku, który powstanie zainicjował. To tak zwany patriotyczny polski dom, w którym żadną miarą nie hamują narodowych zapędów dziewczyny. No więc dziewczyna robi co chce.
Źle się bawi, już od początku. Ma ledwie 17 lat, gdy znajduje sobie męża - kompletnie nieodpowiedniego. Konstanty Piotrowicz to nauczyciel w szkole elementarnej, biedny jak mysz kościelna, ale w gruncie rzeczy taki sam, jak Maria. Jeden z tych ideowców, którzy biorą nędzne posady nauczycielskie z jednego tylko powodu: by krzewić swoje idee narodowe wśród dzieci, by opowiadać im te szkodliwe bajdy o wolności. Maria natychmiast się zakochuje i oczywiście stawia na swoim, choć to przecież mezalians. Dziwne, że nikt z rodziny nie staje w poprzek tym pragnieniom. Ulegają nadspodziewanie łatwo, uznając, że wielka fortuna dziewczyny wystarczy im obojgu. 
Konstanty i Maria pobierają się, zamieszkują w zasobnym folwarku pod Łodzią, i czekają. Czują, że lada moment nadejdzie ten niezwykły czas, o którym słuchali przez całe dzieciństwo. Wszyscy to wiedzą, wszyscy czują, że zaraz się zacznie. Przed powstaniem styczniowym ulice polskich miast przypominają wielki teatr narodowy. Kobiety noszą czarne suknie, a zamiast pierścionków wsuwają na palce żelazne obrączki z krzyżykiem. Mężczyźni przebierają się w kontusze i kościuszkowskie mundury, zakładają krakowskie rogatywki. Polaków ogarnia jakaś zbiorowa, narkotyczna gorączka, z której wywodzą pewność, że lada dzień się dopełni dziejowa sprawiedliwość, że historia naprawi krzywdy i wyrówna rachunki, że wystarczy garstka gorącogłowych idealistów, by pokonać rosyjskie imperium zła.


Gdy wybucha powstanie, Maria jest gotowa. Obcina warkocz, zakłada męski strój. Razem z Konstantym idą do powstańczego oddziału. Mizerny to oddział, składa się głównie z kosynierów, strzelców ma niewielu. Ale kto by tam liczył strzelby w tym hipnotycznym narodowym spektaklu! Im się wydaje, że siła woli i głębokie pragnienie to aż nadto, by sen o wolności się spełnił.
Maria na początku zachowuje się w miarę rozsądnie. Robi to, w czym my, kobiety, jesteśmy dobre. Zbiera pieniądze dla oddziału, organizuje mundury i żywność, kupuje broń. Ale przecież wie, że na tym się nie skończy, że tym, czego jej dowódcy potrzebują najbardziej, wcale nie są ludzie zajmujący się aprowizacją. Brakuje tych, którzy będą się bić. I Maria zamierza stanąć w pierwszej linii.


Jej los dopełnia się 24 lutego 1863 r. Tego dnia Rosjanie zaskakują  powstańców obozujących na skraju lasu, w okolicach wsi Dobra. Bitwa rozpoczyna się w godzinach południowych i trwa do 17.00. Od początku jest jasne, że będzie to kolejna piękna klęska.  Powstańcy odpierają dwa ataki Kozaków, przy trzecim bronią się już chaotycznie.
Maria nie zamierza się poddać, choć rosyjski oficer gotów jest ją oszczędzić. Nawet on nie chce mieć na sumieniu dwudziestolatki, co to za honor zabić dziewczynę! Ale ta dziewczyna za hańbę uznaje jego propozycję. Broni sztandaru oddziału i walczy jak furia. Uzbrojona w rewolwer i kosę, okrążona przez Kozaków, jednego zabija, drugiego rani, pod trzecim zabija konia. Na końcu ginie sama od ciosów pik i szabel.
Kozacy pastwią się nad jej ciałem tak, jakby o szczególną wściekłość przyprawiało ich to, że stawała przeciw nim dziewczyna. Wbijają bagnety w jej pierś, aż kubrak Marii zmienia się w krwawy strzęp, tak pokłuty, że trudno zliczyć ciosy. A gdy po bitwie jej ciało przywożą do domu, wychodzi na jaw jeszcze jedna straszna prawda: dziewczyna była w ciąży, miała urodzić bliźnięta. Co zrobiłaś, Mario? Warto było oddać trzy życia za powstańczy sztandar? 
W relacjach świadków zachował się opis jej pożegnania: „W otwartej trumnie - w starym ojców dworze leżały jej zwłoki. Zapalone gromnice, naokół szlochająca rzesza. Do świetlicy wszedł kapitan rosyjski - ten, którego żołnierze zamordowali Marię. Wyjął z kieszeni świecę, zapalił, postawił u nóg bohaterki, a sam cofnął się w kąt izby i na szabli wsparty - płakał”.


Rankiem, 28 lutego 1863, w całej Łodzi biją dzwony. Miasto szykuje się do pogrzebu powstańców. W bitwie pod Dobrą zginęło ich 70, drugie tyle umarło z ran. Dźwięk dzwonów słychać w szpitalnej sali, gdzie leży Konstanty. Dostał bagnetem cios wzdłuż prawej piersi, padł nieprzytomny w walce, ale teraz lekarz mówi, że wszystko skończy się dobrze, że będzie żył. Tylko, dodaje, "trzeba oszczędzać mu wzruszeń". Ukrywają przed nim śmierć Marii, ale tego ranka, gdy pyta, komu tak dzwonią, gadatliwej pielęgniarce wyrywa się: "To dla pańskiej żony ten wspaniały pogrzeb". Więc już wiecie, jak to się skończy, serce Konstantego nie wytrzyma, jej pogrzeb stanie się i jego końcem. 
I to ostatni akt tej historii Romea i Julii znad Wisły, w którą zawsze musi wmieszać się Polska. 


Patos, patos, wszystko to patos! Na koniec trzeba wziąć się w garść i wygarnąć im parę słów prawdy. Bo to przez takich jak oni wciąż przeżywamy tę nieznośną, polską udrękę. Mamy 150. rocznicę wybuchu powstania styczniowego i - Jezu! - znowu spadły na nas te wszystkie straszliwe opowieści o Bogu, Honorze i Ojczyźnie, o przegranych bitwach i bezsensownych ofiarach, o umęczonym Traugutcie i Sierakowskim, powieszonym z przetrąconym karkiem. Znów każą nam słuchać o daremnym heroizmie powstańców, a przecież nudne to i durne! Nowoczesny patriotyzm to nie pohukiwania o ojczyźnie, ale sumienna praca w korporacjach i zbieranie psich kup z trawników! Tak właśnie myślę, tylko... jakoś nie mogę zapomnieć o Marii... o wariatce w kubraczku poharatanym przez Kozaków. Jej historia uparcie siedzi mi w głowie i wcale nie chce z niej wyjść. Spisałam ją, może w końcu przestanie mnie dręczyć. Tyle dobrego, że innych dręczyć nie będzie, bo o Marii mało kto słyszał. Jej imię nosi jedna polska szkoła, ale żaden uniwersytet; poświęcono jej kilka tekstów, ale żadnej książki. Tylko czemu wciąż czuję, że powinnam za to przeprosić? I powiedzieć: dziękuję, Mario, Ty wariatko...

(Ilustracją tego tekstu są obrazy Jacka Malczewskiego: W tumanie, Thanatos, Śmierć Ellenai)

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Mała Polka maluje Danię

Pomysł podsuwa jej Hans Christian Andersen. Tak, tak, ten od najwspanialszych baśni świata. Jej dzieci także je uwielbiają i mogą słuchać godzinami, kiedy Andersen czyta im swoje bajki, podczas gdy ich mama maluje jego portret. Ale teraz pan od bajek mówi jej coś ważnego: - Duńczycy dopiero wtedy uznają cię za artystkę, jeśli namalujesz im dzieło narodowe!
To całkiem jak Polacy, prawda? Pewnie tak właśnie myśli Lisinka i już wie, czego oczekują od niej w nowej ojczyźnie. Idzie za radą Andersena i maluje obraz, ten, który widzicie niżej: jasnowłosą dziewczynę z flagą i mieczem w dłoni, idącą przez pole dojrzałych zbóż. Nazywa go po prostu "Danmark" - Dania.
Dania, 1851
Wszystko to dzieje się dawno, dawno temu, bo w 1850 roku, a dziś złotowłosą ze sztandarem zna każde duńskie dziecko. Reprodukcje obrazu zamieszczane są w elementarzach i książkach do historii, wiszą na szkolnych korytarzach i ścianach klas. Dzieci wiedzą, że autorką obrazu jest Elżbieta Baumann - choć dla nich to raczej Elisabeth Jerichau-Baumann - i potrafią nawet sylabizować jej dziwacznie brzmiący przydomek: Li-sin-ka.
Elżbieta Baumann Jerichau, autoportret z 1850 r.
Lisinka. Tak wołał na nią ojciec, jeszcze w Warszawie. To imię jest jak wspomnienie dzieciństwa, jak powrót do domu na zielonej, wiślanej skarpie, nazywanej Joli Bord, Żoliborzem, "pięknym brzegiem". Stąd Lisinka wyruszy w świat, by szukać swoich kolejnych pięknych brzegów i znajdzie ich zadziwiająco wiele, jak na dziewczynę urodzoną u progu XIX wieku. Będzie żyć raczej tak, jak my dziś, niż jak jej spętane konwenansami rówieśniczki. I tylko wysiłek, jaki włoży w urządzenie tego życia po swojemu, będzie nieporównanie od naszego większy.
W dzieciństwie mówią o niej "dzika". Jest dzieckiem utalentowanym i inteligentnym, ale też upartym i krnąbrnym, co jak wiadomo wyjątkowo często idzie w parze. Na szczęście nikt w rodzinie nie stara się jej przykroić za wszelką cenę. Wyrywa się w świat, żeby studiować malarstwo? Proszę bardzo. Jej tatuś Filip Adolf Baumann, zamożny warszawski przedsiębiorca, właściciel fabryki kart do gry, nie staje w poprzek pragnieniom córki. W 1838 roku dziewiętnastolatka wyrusza do Düsseldorfu, wtedy jednego z ważniejszych ośrodków sztuki w Europie. Po paru latach nauki mała Polka, jak ją tam nazywają, czuje się już na tyle pewnie, że może zacząć szukać kolejnego "pięknego brzegu". Wybiera Włochy. Niezbyt oryginalnie, wszyscy malarze jeżdżą do Włoch, ale Lisinka naprawdę spotka tam swoje przeznaczenie.
Jens Jerichau  na portrecie namalowanym przez żonę, 1846
On jest adonisem o złotych lokach i delikatnych rysach. I artystą, tak jak ona, utalentowanym rzeźbiarzem. Nazywa się Jens Jerichau i przyjechał z Danii. Mała Polka zakochuje się z miejsca i bez pamięci. On też jest oczarowany, szybko ulega jej euforycznemu uwielbieniu i w 1846 roku biorą ślub.
Przez kilka następnych lat żyją jak we śnie, kochając się i pracując. We Włoszech krystalizuje się styl Elżbiety, znakomitej portrecistki, który z czasem stanie się jej znakiem rozpoznawczym. Kocha malować włoski karnawał i szykujące się do zabawy smagłe, ciemnowłose i ciemnookie dziewczyny, wystrojone w swoje papuzie suknie. W przeciwieństwie do kobiet z północy one nie chowają się w stonowanych szarościach i perłowych bielach; wybierają amaranty, szkarłaty, turkusy. Raj dla malarza!
Dwie Włoszki szykujace się na karnawałowy bal, 1850
Czarnowsłosa piękność w turkusowej sukni, dokładna data nieznana
Pobyt we Włoszech jest jak przedłużony miesiąc miodowy, który - nawet najdłuższy - ma to do siebie, że zawsze się kończy. A przebudzenie czasem bywa bolesne. Tak będzie i tym razem.
Jensowi proponują profesurę w kopenhaskiej Akademii Sztuk Pięknych i oboje wyjeżdżają do Danii. Dla Lisinki to kolejny brzeg, ale czy będzie piękny? Jens od początku jest w to małżeństwo zaangażowany mniej niż ona. Ona wciąż jest w niego wpatrzona, on miewa kochanki. On jest artystą, pochłoniętym wielką sztuką, ona musi zadbać o dom i pęczniejącą rodzinę. Rodzi mu dzieci - dziewięcioro! - i pewnie dlatego, z powodu dzieci, się nie buntuje. Gdy on goni  Muzy, ona szuka zarobku. Mała Polka zmienia się Matkę Polkę (namaluje zresztą taki obraz, zobaczycie go niżej) i pracuje już niemal wyłącznie dla pieniędzy, przyjmując zamówienia na portrety królewiąt, książąt i różnych znakomitości.
Ale spokojnie, to jeszcze nie ostatni brzeg! Praca z VIP-ami wyda owoce! Niektóre kontakty przerodzą się w przyjaźnie, jak z ten ze sławnym bajkopisarzem Andersenem, inne umożliwią Lisince najbardziej niezwykłą artystyczną przygodę jej życia.
Hans Christian Andersen, 1850
Duński książę Fryderyk, 1852
Olga, królowa Grecji,  1868
Andersen czytający bajki dzieciom Elzbiety, 1862
Namalowany przez Lisinkę w 1865 r. portret braci Grimm dziś uchodzi za ich najsłynniejszy wizerunek.
Kiedyś znalazł się nawet na tysiącmarkowym banknocie
Zaczyna słynąć jako portrecistka, a zamówienia szrokim strumieniem  płyną z najlepszych domów Europy. Płótna małej Polki robią furorę na wystawach światowych, a brytyjska królowa Wiktoria prosi o prywatną prezentację jej obrazów w Pałacu Buckingham. Lisinka staje się znana wśród rodów panujących Europy i dzięki temu może dobić do swego ostatniego pięknego brzegu - poznać haremy Wschodu. 
Ten egzotyczny i pieprzny temat był bardzo modny wśród artystów pruderyjnej epoki wiktoriańskiej, tyle tylko, że wizerunki sułtańskich hurys na efektownych płótnach rodziły się wyłącznie w wyobraźni malarzy. Do wschodnich haremów nikt z Europejczyków nie miał wstępu. A Lisince się udało!
Uzbrojona w listy polecające od europejskich książąt (m.in. od duńskiej księżniczki Aleksandry, późniejszej królowej brytyjskiej) w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych rusza w rejs po Bliskim Wschodzie i Imperium Osmańskim. Portretuje egipskie hurysy, tureckie księżniczki, zmysłowe odaliski. Jest pierwszym artystą z Europy, który życie haremu może malować z natury.
Wschodnie obrazy Lisinki budzą ciekawość, czasem niezdrową. Nieskrywany erotyzm tych płócien sprawia, że wiele z nich na całe lata zamknięto na cztery spusty w muzealnych magazynach, uznając je za gorszące, i pokazano dopiero całkiem niedawno.
Dziewczyna sprzedająca ceramikę, 1876
Egipcjanka z dzieckiem,  1878
Syrena,  1863
Egipcjanka z okolic Gizy, 1876-78
Wschód jest ostatnim nieznanym lądem Lisinki, nie starczyło jej życia na odkrywanie kolejnych. Umarła w wieku 62 lat, ale kto wie, może gdyby dostała trochę więcej czasu, wróciłaby na swój pierwszy piękny brzeg?  Na Żoliborz, żeby nam o sobie przypomnieć? Bo przecież ciągle czuła się Polką, tęskniła. Ten obraz namalowała kilka lat po swojej słynnej "Danii":
Matka Polka, 1857
Ale my przypomnieliśmy sobie o niej dopiero wtedy, gdy umarła, kiedy w roku 1881 kopenhaskie gazety wypełniły się nekrologami, żegnającymi "wielką narodową malarkę duńską". Redaktorzy warszawskiego "Bluszcza" zareagowali oburzeniem, zauważając - słusznie, słusznie - że Dania była tylko ojczyzną jej męża, a ona była Polką i nigdy o tym nie zapomniała. Ale za późno, za późno! Z Polski malarka nie dostała nigdy żadnego zamówienia, w swojej ojczyźnie nie istniała. Nie istnieje do dziś. Wstyd przyznać, ale - poza historykami sztuki - większość z nas nie miała bladego pojęcia o jej istnieniu do 2004 roku, kiedy to ukazał się polski przekład biografii "Lisinka", napisanej przez Brigit Pouplier.
Lisinka przy pracy
Dziś płótna Lisinki znajdują się w najważniejszych muzeach duńskich, a także w Berlinie, Oslo, Goeteborgu, w zbiorach prywatnych w Niemczech, Wielkiej Brytanii, Włoszech, Szwajcarii, na Bliskim Wschodzie. Wszędzie, tylko nie w Polsce. U nas jest ponoć jeden jej obraz - "Główka dziewczyny" - przechowywany w zbiorach Zamku Królewskiego. Publicznie pokazywany był raz, na wystawie „Artystki polskie”, zorganizowanej w 1991 roku przez warszawskie Muzeum Narodowe. Wybaczcie, że Wam go tu nie pokażę, ale sama też go nie znam. Dostępnych reprodukcji brak, podobnie jak większych śladów po wystawie. Dlaczego?  Dlaczego polskie muzea - i tak biedne, ogołocone przez kolejne wojny - nie potrafią docenić nawet tego co mają? Czemu cudze chwalimy, a to co swoje wciąż lekceważymy? I przypominamy sobie o własnych wybitnych twórcach dopiero wtedy, gdy docenią ich inni? Historia wtedy powie nam zwykle: za późno, za późno...

piątek, 4 stycznia 2013

Królewicz, krew i panna

Uprzejmie proszę, żeby historycy nie czytali tego posta. Jeśli przypadkiem na niego natrafią, niech od razu klikną backspace. Źle ich tu potraktowałam i przyznaję - nie do końca sprawiedliwie, ale czasem zachowują się tak, że trudno opanować irytację. 
Idzie mi o to, że historycy uwielbiają psuć dobre historie. Kiedy już trafi im się opowieść rozegrana wedle najlepszych reguł melodramatu czy thrillera, natychmiast owijają ją tysiącem znaków zapytania. Zaczynają mnożyć wątpliwości, kwestionować, rozszczepiać na kawałki i dopiero po tej operacji czują, że wykonali swoją robotę. Wtedy wreszcie mogą odetchnąć i wyjechać ze swoim ulubionym zdaniem, że właściwie nic nie jest pewne, a to, co się zdarzyło, mogło wcale się nie wydarzyć. Im historia barwniejsza, tym częściej tak kończy - jako wielka wątpliwość.
Ta, którą chcę opowiedzieć, też ich zdaniem mogła być czystą iluzją albo efektem brzydkich (krzyżackich!) plotek. Dlatego bardzo proszę historyków o niezawracanie sobie głowy tym postem. Nie będziecie czytać? Poszliście już sobie? No, to zaczynam...

A opowieść jest straszna. Główne role grają w niej młody polski królewicz i śliczna dwórka, do której młodzieniec ów poczuł miętę. On zostanie jednym z największych władców w historii Polski. Ona przez niego zginie. I zginie straszliwie - w hańbie i cierpieniu, nieludzko okaleczona, wystawiona na pośmiewisko jako dowód podłości i zdrady.
Dzieje się to w roku 1330. Na węgierski dwór królowej Elżbiety, z domu Łokietkówny, przyjeżdża jej młodszy brat, polski królewicz Kazimierz. Tatuś, Władysław Łokietek, wysłał tam swego dziewiętnastoletniego syna na krótkie wakacje, na których ten jednakowoż ma połączyć przyjemne z pożytecznym. Namówić potężnych sąsiadów do udziału w montowaniu koalicji antykrzyżackiej, a przy okazji nabyć trochę ogłady i liznąć wielkiego świata na wspaniałym, znakomitszym od wawelskiego, andegaweńskim dworze.

Kazimierz na Węgrzech zachowuje się tak, jak każdy dziewiętnastolatek spuszczony ze smyczy wymagającego ojca. Chce się zwyczajnie dobrze zabawić. W domu zostawił obowiązki i żonę, którą ojciec mu wybrał, kiedy Kazimierz był jeszcze małym Kaziem, miał ledwie 15 lat! Oczywiście chodziło o sojusze (tym razem z Litwą), a nie o żadne amory. Na dworze siostry zjawia się sam i może do woli przebierać w pięknych pannach. A polski królewicz przyciąga kobiece spojrzenia. Jest przystojny - wysoki, smagły, czarnowłosy, bardzo jeszcze młody, a więc niewątpliwie mniej kudłaty i zarośnięty niż ten, którego znamy z portretów. Szybko wpada mu w oko Klara, piękna dwórka jego siostry. I wszystko wskazuje na to, że on jej też. Ale wcale nie tak łatwo namówić Klarę na schadzkę. Dziewczyna nie jest pierwszą lepszą - pochodzi ze znakomitego, magnackiego rodu Zachów, nauczono ją cenić swój dom i nazwisko, godnie się nosić, dbać o skromność i pilnować cnoty.
Jak jednak możecie się domyślać, im mocniej Klara się opiera, tym bardziej apetyt Kazimierza rośnie. I kiedy młodzieniec czuje, że nie wytrzyma już ani chwili dłużej, na scenę wkracza siostra naszego bohatera, królowa Elżbieta. Idzie w sukurs swemu usychającemu z pożądania braciszkowi i organizuje przemyślną schadzkę.
Królewicz leży w swojej komnacie, rzekomo złożony chorobą. Królowa w towarzystwie Klary idzie go odwiedzić i pod pierwszym lepszym pretekstem zostawia młodych sam na sam. Wtedy szybko się okazuje, że piękny Kazio nie jest złożony niemocą na tyle, by nie wziąć tego, na co ma ochotę. I kradnie Klarze wianek. Po dobroci czy gwałtem? O to do dziś spierają się historycy, ale czy to ma znaczenie? Nawet jeśli Klara też czuje do Kazimierza afekt, to zapewne się broni, jak każda ówczesna uczciwa panna. I zapewne broni się nieskutecznie...

Wszystko niestety kończy się tak, jak w przestrogach od setek lat powtarzanych dziewczynkom przez matki i babki, w tych wszystkich odwiecznych opowieściach pt. "Uważaj, im chodzi tylko o twój wianek!". Bo Kazimierz - dostawszy, co chciał - szybko kończy węgierskie wakacje, zbiera manatki i wieje do domu. A porzucona i pohańbiona Klara? Traci głowę i skarży się ojcu. 
Błąd, Klaro, błąd!  Być może Kazimierz cię zgwałcił, a być może "tylko" uwiódł. Tak czy inaczej powinnaś siedzieć cicho! Powinnaś była wiedzieć, że kobieta domagająca się zapłaty za krzywdę, prędzej sama stanie się ofiarą swoich żądań niż dojdzie sprawiedliwości. Zwłaszcza, gdy winowajca stoi wyżej od ciebie! Tak stanie się i tym razem, a cena, jaką za niecny postępek Kazimierza zapłaci Klara, będzie niewyobrażalna.
Wściekły ojciec dziewczyny, Felicjan Zach, postanawia bowiem odpowiedzieć pięknym za nadobne. A że nieszczęsny zalotnik córki już mu umknął, biegnie z awanturą do swego króla. 17 kwietnia 1330 roku ojciec Klary wparowuje do sali, w której biesiadują król Karol Robert i królowa Elżbieta. I zanim ktokolwiek z dworzan czy rycerzy zdąży się ogarnąć, rzuca się na najjaśniejszą parę z mieczem! (Oni tam w średniowieczu najwyraźniej dosłownie rozumieli zwrot "cięta riposta"). Pierwszą ofiarą rozszalałego ojca Klary staje się Elżbieta. Jej królewski mąż "po męsku" włazi pod stół, ona wykazuje się dzielnością. Osłania męża, skutkiem czego on zostaje tylko lekko ranny w rękę, ona - pozbawiona czterech palców, z której to przyczyny przejdzie do historii z przydomkiem królowej Kikuty.
Felicjan Zach od razu płaci za swoje szaleństwo. Zostaje przez królewskich rycerzy zasieczony na miejscu. Ale to dopiero początek horroru - najstraszniejszego, jaki można sobie wyobrazić, krwawej jatki, jaka dziś przychodzi do głowy tylko porąbanym twórcom filmideł klasy C, typu "Teksańska masakra piłą mechaniczną". Ale siedem wieków temu to się dzieje naprawdę! 

Straszny gniew króla spada na cały ród Zachów. Jego synowie zostają pojmani i zabici w straszliwy sposób, wloką ich końmi po ulicach, póki nie skonają, a posieczone ciała rzucają psom na pożarcie. Jednak największą cenę za gniew swego ojca płaci Klara. On szczęśliwie szybko umiera, ją czeka kaźń.
Zostaje natychmiast wywleczona z tłumu ślicznych dwórek. Obcinają jej nos, wargi, palce u rąk i tak okaleczoną obwożą w klatce po wsiach i miasteczkach. Zanim umrze, Klara musi wyznawać urągającym jej tłumom, że słusznie ją ukarano za występek jej ojca przeciw najświętszemu majestatowi królów, że ona i jej ród cierpią zasłużenie. Wierzyłaś w sprawiedliwość, Klaro? 

I tak kończy się tragiczna historia romansu królewicza Kazimierza i pięknej Klary. Do dziś poruszająca, budząca emocje, niejasna. W Polsce wciąż mamy z tą historią problem. Jest dla nas jak wyrzut sumienia. Nie możemy zaprzeczać, że miała miejsce, ale robimy wszystko, by się z niej wyłgać. Trudno nam przyznać, że nasz król Kazimierz, któremu w dodatku nadaliśmy przydomek Wielki, sprowokował taką krwawą jatkę! Stąd arcykomiczne moim zdaniem publikacje, jakie co i rusz przetaczają się przez polską prasę. Nie dalej niż w ubiegłym roku gazety, w tym m.in. "Focus Historia", uroczyście odtrąbiły, że.... gwałtu nie było! Cytuję początek tekstu pod wymownym tytułem "Kazimierz Wielki: uznany za niewinnego": "Nastoletni polski królewicz nie popełnił gwałtu na węgierskiej dwórce Klarze Zach i nie był winny tragedii jej rodziny w 1330 r., jak do niedawna sądzili historycy". No proszę, więc jednak się udało! Biografowie grzebali się w tej historii przez siedem stuleci i wreszcie odkryli, że Kazimierz był czysty jak łza! A niecny tatuś Klary podniósł rękę na swego króla nie z powodu córki, ale dlatego, że należał do spiskowców planujących odebrać mu władzę! 
Okej, ja rozumiem, że celem historyków jest dociekanie i odkrywanie prawdy o przeszłości. I że czasem trzeba siedmiu wieków, żeby tę prawdę uzgodnić, uwzględniając wszystkie odzierające ją z dramatyzmu wątpliwości. Proszę bardzo, pp. historycy, róbta co chceta i co do was należy. Może macie rację, choć to dość zaskakujące, że o prawdopodobieństwie całej historii przesądza się siedemset lat po fakcie. Czy tzw. historyczna prawda, która jest wynikiem ustaleń i uzgodnień dokonywanych po wiekach, jest wiele więcej warta od legendy? A może właśnie dzięki tym legendom chcemy czytać o przeszłości i do niej wracać? Kiedy piszę ten tekst, wciąż wracają do mnie słowa Anatola France'a (pisarza, ale także historyka), który mawiał: "Wszys­tkie książki historyczne, które nie za­wierają kłamstw, są krańco­wo nudne". Ech, coś w tym jest, coś jest...


Na Węgrzech dzieje miłości i śmierci Klary to wciąż historia kultowa, przywoływana w sztuce, piosenkach, wierszach. W 1911 roku  Aladár Körösfői-Kriesch namalował dwa przemawiające do wyobraźni obrazy, które zatytułował "Historia Klary Zach" - i to one właśnie są ilustracją tego tekstu. A w 1855 roku poeta János Arany napisał balladę o Klarze, która w ostatnich latach zaczęła żyć nowym życiem. Folk-metalowy zespół Dalriada napisał do niej muzykę i zamieścił na wydanej w 2009 r. płycie (nagranie wyżej). Choć taka muzyka to raczej nie moja bajka, a z ballady Arnaya nie rozumiem ani słowa, to piosenka zadziwiająco mocno zapadła mi w pamięć, a główny motyw od paru dni nie może się ode mnie odkleić, ciągle go słyszę. Polskiego tłumaczenia ballady Arnaya nigdzie nie mogłam znaleźć. Czy w ogóle istnieje? Zna je ktoś? A może potraficie sami przełożyć balladę choćby trochę lepiej niż tłumacz Google'a? Napiszcie!

wtorek, 1 stycznia 2013

10 dobrze powiedzianych zdań na Nowy Rok

Niezależnie od tego, kiedy to mówiły - sto czy dziesięć lat temu - zawsze trafiały w sedno. Lubię przypominać sobie celne kobiece myśli na początku roku. Poprawiają samopoczucie, dają napęd i stawiają do pionu!

1. Lepiej być starą niż martwą. 
Brigitte Bardot, aktorka, obrończyni praw zwierząt (ur. 1934)


2. Jest jedna rzecz, której kobieta nie potrafi zrobić tak jak mężczyzna: obsikać muru na stojąco. 
Colettte, pisarka (1873 - 1954) 

3. Kiedy bierzemy życie we własne ręce, dzieje się rzecz straszna: nie ma na kogo zwalić winy. 
Erica Jong, pisarka (ur. 1942)

4.  Pieniądze szczęścia nie dają. Dopiero zakupy. 
Marilyn Monroe, aktorka (1926-1962)


5. Moda to jest to, co wychodzi z mody. 
Coco Chanel, projektantka mody (1883–1971)


6. Historia jest najlepszym nauczycielem. Ale ma najgorszych uczniów. 

Indira Gandhi, premier Indii (1917-1984) 

7. Jeżeli Bóg chciał, abyśmy myślały macicą, to po co dał nam mózg? 
Clare Boothe Luce, pisarka, dziennikarka, polityk (1903-1987)

8. Jestem wyjątkowo cierpliwa. Pod warunkiem, że w końcu wyjdzie na moje. 
Margaret Thatcher, premier Wielkiej Brytanii (ur. 1925) 

9. Boimy się późnego wieku, jakbyśmy mieli pewność, że go osiągniemy. 
George Sand, pisarka (1804-1876)


10. Nie wiem, czy kobiety są lepsze od mężczyzn - mogę tylko powiedzieć, że na pewno nie są gorsze. 

Golda Meir, premier Izraela (1898-1978)

I tego się trzymajmy. Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!

(Źródło zdjęć: Wikipedia)