sobota, 18 kwietnia 2015

Mezalians

Mezalianse zwykle są wynikiem gorącej miłości dwojga ludzi nierównego stanu, którzy znajdują w sobie dość siły, by się pobrać mimo niechęci otoczenia. Ten jednak był zupełnie inny. Tutaj młodzi nawet się nie znali, a decyzja o ich małżeństwie zapadła w politycznych gabinetach, a nie podczas romantycznych schadzek. Dziwne? W istocie, dziwne, decyzja ta wprawiła w osłupienie całą osiemnastowieczną Europę, a najbardziej zbulwersowani byli Francuzi, bo dotyczyła ich wspaniałego kraju i równie wspaniałego monarchy – młodziutkiego Ludwika XV, któremu wyswatano na żonę jakąś zupełnie nijaką Polkę.

„Małżeństwo to zadziwia wszystkich, ponieważ w gruncie rzeczy w żaden sposób nie przystoi królowi Francji” – zanotował w pamiętniku zniesmaczony paryski adwokat Edmond-Jean- François Barbier i taka opinia dominowała wśród jego rodaków. Francuzom trudno było pojąć, że ich piętnastoletniemu królowi, który zapowiadał się na wyjątkowego władcę i bardzo atrakcyjnego mężczyznę, wybrano taką żonę – niepiękną, blisko siedem lat starszą Marię Leszczyńską, pannę z miernego rodu, w dodatku biedną jak mysz kościelna. Ojciec Marii, Stanisław Leszczyński, nigdy nie należał do wielkich arystokratów – został co prawda wybrany polskim królem, ale ledwo pięć lat posiedział na tronie, a teraz żył na wygnaniu, coraz bardziej zapomniany. Wiadomość z Paryża była dla niego niczym gwiazdka z nieba. Gdy ją dostał, wparował do salonu, gdzie żona z córką siedziały pochylone nad haftem i wykrzyknął:
- Córko, padnijmy na kolana i podziękujmy Bogu!
- Cóż takiego, ojcze, czy wzywają cię może z powrotem na tron?
- Niebo zsyła nam o wiele więcej: jesteś królową Francji! 


Ten niespodziewany dar losu Leszczyńscy zawdzięczali skomplikowanym łamigłówkom politycznym, które pochłaniały doradców małoletniego króla. Chcieli oni, by Ludwik jak najszybciej się ożenił i spłodził następców, ślęczeli więc nad opasłym spisem europejskich księżniczek, szukając mu (czy raczej państwu) żony idealnej. Mieli ich prawie sto na liście, ale koniec końców wyszło im, że nadaje się tylko ta jedna – „Marie Leczinska”, jak mówiono, bo tylko ona jest właściwego wyznania, opcji politycznej, no i ma dokładnie tyle lat, ile trzeba, żeby szybko zapełnić stadkiem dzieci wersalskie komnaty. Czekano więc na polską królewnę. 

Zameldowała się na miejscu 4 września 1725 roku już jako żona, bo ślub per procura został zawarty kilka miesięcy wcześniej. Ale tego wrześniowego poranka pod Fontainebleau młoda para miała spotkać się po raz pierwszy. 

Paryżanie mieli jak najgorsze przeczucia. „Wszyscy są ciekawi – notował Barbier – w jaki sposób przyjmie ją król, który jest oziębły, jest jeszcze dzieckiem i nie wykazuje żadnego zainteresowania kobietami. A Maria nie jest piękna ani nawet ładna, a przy tym nieśmiała. Można się zastanawiać, czy małżeństwo to zostanie skonsumowane czy nie” – zakończył Barbier, który już niebawem musiał poczuć się nieźle zaskoczony. 

Bo to pierwsze spotkanie wbrew wszelkim przewidywaniom pobiegło doskonale, od samego początku. Gdy tylko Maria wysiadła z karety, spróbowała pacnąć na kolana przed najjaśniejszym majestatem Francji, na co ów majestat zareagował jak należy, unosząc ją natychmiast i całując w oba policzki. Ludwik, zazwyczaj skryty i pełen rezerwy, zaskoczył wszystkich ożywieniem, „jakiego nigdy wcześniej u niego nie widziano”. Ani na krok nie odstępował żony, wpatrzony w nią jak w obrazek, a noc poślubna rozwiała ostatecznie wszelkie wątpliwości co do ich dopasowania. Para nie wychodziła z łóżka przez z górą dziesięć godzin, podczas których – jak usłużnie doniesiono Leszczyńskiemu – młodziutki król obdarzył jego córkę „siedmioma [!] dowodami swojej czułości”. 

Natura zrobiła swoje, a Barbier mógł na koniec tylko pomarudzić, „jak ogromne szczęście spotkało tę księżniczkę, która w ciągu kilku miesięcy przeszła od położenia najbardziej smutnego i rozpaczliwego do najwspanialszego. Wstąpiła ona na przekór wszelkiemu prawdopodobieństwu na pierwszy tron w świecie, a za męża dostała najprzystojniejszego i najlepiej zbudowanego księcia na dworze, mając przy tym jeszcze i to szczęście, że mu się podoba”. 
Dwudziestosiedmioletnia Maria,
od pięciu lat królowa Francji

Właściwie nie było powodu, żeby się nie podobała – wbrew temu, co pisano, była pociągająca. Miała ten typ urody, który bywa nazywany pospolitym, ale jest całkiem miły dla oka, i to na tyle, że potrafi uwodzić tłumy. Spójrzcie tylko na hollywoodzkie gwiazdy w typie Kirsten Dunst. Maria była podobna, miała szeroką, pozbawioną subtelności twarz słowiańskiej blondynki, ale do tego ujmujący, promienny uśmiech i zgrabną figurę – w sumie atutów aż nadto, by każdy piętnastolatek stracił głowę. 

Mogło być dobrze. Mały król Ludwik mógł mieć w żonie nie tylko kochankę, ale i najlepszą przyjaciółkę. Wrażliwy dzieciak bardzo potrzebował takiej bliskości, straszliwie osamotniony na swoim wspaniałym dworze. Wbrew pozorom życie miał dotąd dość ponure – osierocony w wieku dwóch lat, jako pięciolatek zasiadł na tronie po śmierci ostatniej bliskiej mu osoby, wielkiego Króla Słońce i ukochanego pradziadka w jednym. Wyrwany z ramion czułych nianiek i opiekunek, trafił do męskiego świata, stając się jego centrum. Z jednej strony składano mu hołdy, schlebiano, rozwijano poczucie wyższości; z drugiej zaś obarczano tysiącem obowiązków i ekspresowo wdrażano do roli władcy. Malec radził sobie z tym tak, jak każde samotne dziecko – zamykał się w sobie, miał napady melancholii i nienajlepsze zdanie o sobie, a dworskiego życia nienawidził i bardzo się go bał. Gdy Maria stanęła na jego drodze, był skrytym, ponurym odludkiem, zagubionym nastolatkiem nie radzącym sobie z własnymi emocjami. Kobieta taka, jak ona – miła i wrażliwa, prostolinijna i zważająca na uczucia innych – miała szansę to zmienić. Mogło być dobrze.

A jednak nie było. Marii zwyczajnie zabrakło odwagi, tej odwagi, którą później znajdą wszystkie liczne kochanki Ludwika. Mogła przecież niedojrzałego króla ulepić po swojemu, „mając to szczęście, że mu się podoba”. Ale nawet nie przyszło jej to do głowy. Z natury nieśmiała i delikatna, była teraz dodatkowo spętana tym powszechnym poczuciem, że nie jest dość dobra dla władcy najwspanialszego domu Europy. Wytworny wersalski dwór, pełen misternie tkanych intryg, był dla niej jeszcze bardziej przerażający niż dla jej nastoletniego męża. Nie miała ani ambicji, ani talentów, by układać go na swój sposób. Szybko to zauważono. „Królowa – notował jeden z wersalskich dworzan – nie zna sztuki przywiązywania do siebie osób z własnego dworu. Ani jej nie nienawidzą, ani jej nie kochają. Przyciąga, okazując swoje względy, odpycha, czyniąc swoją przyjaźń zbyt banalną. Jej sercu brak inteligencji”.

Poczciwa Maria nie pasowała do wyrafinowanego Wersalu. A wkrótce się okazało, że do Ludwika także nie będzie pasować. Historycy piszą, że ich związek był na początku udany. Owszem, jeśli ocenę ograniczymy wyłącznie do sypialni. Rok po roku pojawiał się świecie dowód tej alkowianej harmonii – kolejne dziecko (w ciągu dziesięciu lat Maria urodziła osiem córek i dwóch synów). Ale to by było na tyle. Poza wspólnymi nocami małżonków praktycznie nic nie łączyło. Maria – wedle jej sławnej skargi – była przecież „wiecznie w łóżku, wiecznie w ciąży, wiecznie w połogu”, jej codzienność biegła zupełnie innym torem niż życie dworu, pełne imprez, bali, polowań, nieustannych rajdów po licznych monarszych rezydencjach. Nic dziwnego, że młody król po siedmiu latach małżeńskiego życia zaczął się z żoną nudzić. Dorósł, nabrał pewności siebie, uwierzył w końcu, że jest centrum wersalskiego światka i że to jego osoba wprawia go w ruch. Spojrzał na swoje małżeństwo oczami własnych dworzan – i tak jak oni skłonny był uznać je za zawstydzający mezalians.


Ludwik XV na portrecie z 1748 roku
Właściwie każdy przyznałby mu rację, wystarczyło na nich spojrzeć. On dorósł, ona przedwcześnie się zestarzała. On zmienił się w urzekającego mężczyznę, ona – w otoczoną pęczniejącym wianuszkiem dzieci matronę, wyglądającą na jego matkę. Ten kontrast złośliwie punktował sławny wenecki awanturnik i uwodziciel Giacomo Casanova, który pojawił się na wersalskim dworze. Piał z zachwytu nad królem: „Ludwik XV miał wspaniały wygląd… Nigdy nie pojawił się malarz tak zręczny, aby właściwie przedstawić ten ruch głową, jaki czynił, kiedy odwracał się, żeby na kogoś spojrzeć…”. O Marii, która zaprosiła go na kolację, wyprodukował taki kawałek: „Widzę królową Francji bez barwiczki, w obszernym czepku, wyglądającą jak stara dewotka i dziękującą dwóm mniszkom, które postawiły na stole talerz z twarożkiem (…) Królowa zaczęła jeść, nie zerkając na nikogo i wpatrując się w talerz”. 


Różnicę wieku królewskiej pary dobrze było widać w filmie
 "Markiza de Pompadour, królewska faworyta" (2006) 
Stara, nudna dewotka nad talerzem twarożku i adonis, którego wspaniałości nie odda najlepszy malarz – no i jak im mogło być po drodze? Po siedmiu latach prób pogodzenia tej wody z ogniem drogi Marii i Ludwika rozeszły się nieodwołalnie i ostatecznie. On trafił w ręce przebojowych i zręcznych kochanek, które wiedziały, jak należy króla zabawić, w czym go wyręczyć i w jaki sposób do siebie przywiązać. W przeciwieństwie do Marii nie miały najmniejszych oporów, by lepić go po swojemu. To kochanki Ludwika – w tym najsławniejsza z nich Madame de Pompadour – zaczęły nadawać ton na francuskim dworze, odciskając piętno na stylu całej epoki, tak w dobrym, jak i złym znaczeniu. 

Maria usunęła się na ubocze. Z początku, informowana o zdradach męża, próbowała o niego walczyć – wpadała w rozpacz, płakała, prosiła, ale w końcu pogodziła się z losem. Stworzyła sobie świat równoległy do pełnego blichtru, roziskrzonego Wersalu. Wiodła spokojne, domowe życie, bez przymusów etykiety, otoczona kochającymi ją dziećmi i garstką przyjaciół.

To był ulubiony portret królowej, namalowany przez Jean-Marca Nattiera w 1748 r.
Maria w czerwonej sukni wygląda zwyczajnie, bez jaśniepańskiego blichtru.
Niewiele królowych chciało sobie pozwolić na taki wizerunek,
pozbawiony atrybutów władzy, z książką zamiast korony 
Ludwikowi trzeba przyznać jedno – nękany zapewne poczuciem winy, pozostawił żonie swobodę, jakiej królowe Francji nigdy wcześniej nie miały. Zmuszano je do całkowitego zerwania wszelkich więzów z przeszłością, Maria była wyjątkiem. Nadal utrzymywała kontakty z rodzicami, mogła ich nawet odwiedzać. W 1765 roku pojechała z wizytą do swego ojca, do Lunéville, obejrzeć kraj, w którym teraz panował. Stanisław Leszczyński miał za sobą drugą batalię o polski tron, która skończyła się tak, jak pierwsza – jeszcze szybszą detronizacją. Koronę Rzeczpospolitej przehandlował za Lotaryngię, którą miał dożywotnio władać. Przyobiecał przy tym zięciowi, że po śmierci zostawi mu swoje bogate księstwo, jako zaległe wiano Marii. Dwa tylko Francji zdarzyły się takie wspaniałe posagi – pierwszy Anny Bretońskiej, który pod koniec XV wieku pozwolił przyłączyć do korony jej znakomity region. Drugim była Lotaryngia naszej królewny. 

Oprócz tego wyjątkowego wiana Maria zapisze się w pamięci swoich poddanych jako „dobra królowa”, może trochę nudna, trochę naiwna, ale godna miłości i szacunku patronka starego porządku. Zupełnie inaczej niż jej wspaniały małżonek. Na początku swojej drogi nazywany „ukochanym”, zacznie budzić coraz większą niechęć, a z czasem nienawiść. Jego bulwersujące obyczaje, rozwiązłość, przyzwolenie na obecność metres w życiu publicznym, wszystkie postępki niszczące prestiż monarchii przyczynią się do jej końca, sprowokują gniew ludu, który cały ten wyrafinowany wersalski świat zmiecie jednym ruchem za sprawą Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Pamiętajmy, że wybuchnie ona zaledwie piętnaście lat po śmierci Ludwika XV. 

Całkiem inaczej wygląda małżeństwo Marii i Ludwika, jeśli przyłożyć do niego historyczną miarę. Zawstydzający mezalians? Zgoda, tylko dla kogo?

Źródła m.in.:  Jacques Levron, Maria Leszczyńska. Polska królowa Francji, 2007; Benedetta Craveri, Kochanki i królowe. Władza kobiet, 2008