środa, 25 lipca 2012

Lepiej być brzydką i bogatą

Szczerbate, dziobate, kulawe, łyse albo obdarzone pokaźną habsburską wargą - brzydkich księżniczek było w historii co niemiara. A kronikarze skrupulatnie odnotowywali braki w ich urodzie, bo bywały one przyczyną głośnych skandali. Ale czy mogło być inaczej w czasach aranżowanych małżeństw, kiedy pary nowożeńców spotykały się po raz pierwszy zazwyczaj dopiero w dniu ślubu? Rozczarowanie potencjalnych małżonków powierzchownością narzeczonych, widzianych wcześniej na pochlebnych portretach, wywoływało furię i czasem zmieniało bieg historii. Ale brzydkie księżniczki koniec końców wcale na tym źle nie wychodziły. Przełknąwszy gorzką pigułkę upokorzenia, potrafiły sobie nieźle poradzić. Tak, jakby los chciał im wyrównać brak urody, dając inne talenty albo przynajmniej oszczędzając najgorszego.
W takiej Annie z portretu Hansa Holbeina zakochał się Henryk VIII.
Rzeczywistość natychmiast go otrzeźwiła 
Najbardziej skorzystała na braku urody Anna Kliwijska, żona Henryka VIII. Dzięki swojej poznaczonej ospą twarzy uniknęła dekapitacji, czyli skrócenia o głowę przez krewkiego męża. Była dopiero czwartą z sześciu żon Henryka, ale poza ostatnią, którą król poślubił już pod koniec życia, jeszcze tylko jej udało się go przeżyć. 
Kiedy Anna przybyła do Anglii, dwór aż trząsł się od plotek o trzech poprzednich żonach króla, o których mówiono, że "jedna została otruta, druga ścięta, a trzecia zmarła z powodu słabej opieki tuż po porodzie". Dwudziestoczteroletnia dziewczyna musiała mieć niezłego stracha, kiedy stanęła przez Henrykiem. A ten zachował się, jak na niego przystało. Wpadł w szał, bo jego zdaniem przysłano mu "flamandzką kobyłę", a słodka buzia, jaką odmalował na przysłanym mu obrazie Hans Holbein, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
Małżeństwo zawarto, ale król rzekomo nie mógł się zmusić, żeby je skonsumować. Narzekał, że Anna "nic nie ma w sobie pięknego", że "roztacza złe wonie i z przodu, i z tyłu", że jej piersi są obwisłe, a jaka jest w całości - tego nie ma nawet odwagi sprawdzać. I Bogu dzięki, że zabrakło mu odwagi, bo z powodu "nieskonsumowania" małżeństwo zostało anulowane, a Anna miała dość inteligencji, by nie protestować. Król był z tego tak zadowolony, że oprócz licznych dóbr i wysokiej pensji, przyznał jej tytuł "drogiej królewskiej siostry", co pozwoliło Annie spokojnie i w dostatku przeżyć resztę swoich dni. Zachowując głowę na karku.
Piękny portret brzydkiej księżniczki namalowany przez Velázqueza
W oczach artysty nawet brzydula może nabrać blasku. Jeden z najpiękniejszych portretów świata przedstawia dość szpetną siedemnastolatkę, hiszpańską infantkę Marię Teresę. Biedna księżniczka miała nieszczęście być posiadaczką owej słynnej habsburskiej wargi, genetycznej przypadłości europejskich książąt, czyli solidnej, wysuniętej żuchwy, nadającej twarzy wyraz obrażonego buldoga. Ale miała też to szczęście, że nadwornym malarzem na dworze jej ojca był Velázquez, najlepszy portrecista XVII wieku, a może i wszechczasów. A wystawna barokowa moda pozwalała odwrócić uwagę od nieładnej buzi. Portret Marii to gratka dla historyków mody, którzy do dziś studiują wymyślną fryzurę ze skręconych loczków i szeroką suknię o beczkowatej formie, co osiągano tak, że na biodrach układano spory wałek, z którego dopiero opadała spódnica. Zakamuflowana w ten sposób Maria Teresa uchodziła bez dwóch zdań za najlepszą partię w Europie. No i sama taką zdobyła. Wyszła za Ludwika XIV, Króla Słońce.

Brzydka Włoszka Katarzyna Medycejska
Katarzyna Medycejska - ta to zawsze czuła się gorsza! Nie tylko z powodu miernej urody, choć wyłupiaste oczy  i śniada cera (naówczas grzech śmiertelny) nie dodawały jej pewności siebie. A potrzebowała jej bardzo, bo niemal przez całe życie wiatr wiał jej w oczy. Urodziła się co prawda w słynnej familii florenckich Medyceuszy, ale jej rodzice zmarli, gdy była niemowlęciem. Ledwie odrosła od ziemi, a wygnano ją z Florencji w ramach porachunków z jej wujem papieżem Klemensem VII. Kiedy miała 14 lat, Medyceusze postanowili wykorzystać ją politycznie i podreperować świetność rodu. Wyswatali Kasię z francuskim następcą tronu Henrykiem de Valois. 
Wyłupiastooka przyjechała do Francji i po raz pierwszy poczuła, że los się do niej uśmiechnął. Henryk miał tyle lat co ona i właśnie zaczynał się zmieniać w czarnookiego przystojniaka. Kasia zakochała się po uszy. I na tym koniec dobrych wiadomości. Bo mąż nie odwzajemnił się tym samym, więcej, już po roku znalazł sobie kochankę, co prawda dwadzieścia lat starszą, za to piękną Dianę de Poitiers, i to ją, jak piszą historycy, traktował jak żonę. Jednak po dłuższym okresie unikania małżeńskiej sypialni, także dla Kasi znalazł trochę czasu, a nawet na tyle dużo, że udało im się spłodzić dziesięcioro dzieci. 
I Bogu dzięki, bo ta dziesiątka odmieniła jej życie. Król zginął głupio, w turniejowym pojedynku, a ona została regentką. I odbiła sobie za wszystkie lata upokorzeń. Meblowała europejskie dwory, usadzając swoje dzieci na tronach (nawet nam wcisnęła swojego Henryka), myśląc wyłącznie o interesie własnej rodziny. Gdy chciała coś osiągnąć, nie przebierała w środkach - to przecież jej Francuzi zawdzięczają rzeź hugenotów w noc św. Bartłomieja. Z zahukanej myszki zrodziła się wściekła lwica. Już nikt nie wyśmiewał jej brzydkiej cery, za to wszystkie damy uczyły się jeździć konno, jak ona, w damskim siodle. Wymyśliła je, bo zauważyła, że podczas jazdy konnej kobiece nogi prezentują się wyjątkowo korzystnie. A nogi Katarzyna miała ładne...

sobota, 21 lipca 2012

Biedna ciotka Jane

Niebogate panny Bennet z "Dumy i uprzedzenia", pozbawione majątku Marianna i Eleonora z "Rozważnej i romantycznej" - najciekawsze bohaterki Jane Austen, których losami od blisko dwustu lat lat przejmują się kobiety na całym świecie, mają w sobie wiele z niej samej. Ale w odróżnieniu od Elżbiety Bennet czy Marianny Dashwood , które szczęśliwie złapały bogatych mężów, w życiu Jane happy endu nie było. Ona całe swoje dorosłe życie przeżyła jako uboga krewna, której dawano odczuć niższą pozycję. Jednak po części właśnie temu zawdzięczamy to, że jej książki mają taką siłę.
Jane Austen, jaką znamy.
Ten słodki wizerunek powstał jednak dopiero po śmierci pisarki.
Inspiracją była niedoskonała akwarelka namalowana przez jej siostrę
Ojciec Jane, wielebny George Austen, był co prawda potomkiem ustosunkowanej rodziny, ale sam nie odziedziczył majątku, często musiał liczyć na łaskę bogatszych krewnych. Spośród jego ośmiorga dzieci tylko jeden syn Edward dochrapał się miejsca w najwyższych sferach arystokracji. A to dzięki temu, że został adoptowany przez bezdzietnego krewnego i odziedziczył jego majątek. Dwie dziewczynki spośród tej ósemki, Jane i Kasandra, nigdy nie wyszły za mąż. Spędziły życie na łaskawym chlebie rodziny. I choć jej członkowie utrzymywali naprawdę bliskie więzi i pomagali sobie nawzajem, to poczucie niższości musiało mocno dawać się Jane we znaki. W lepszym towarzystwie, do którego za sprawą Edwarda miała dostęp, była tylko ubogą krewną.
Fanny Knight, córka Edwarda i ukochana bratanica Jane, zwierzyła się po latach jednej ze swoich sióstr, że w dobrym towarzystwie panny Austen uchodziły za parafianki, za "niższe sfery": 
"Nie były bogate, a otoczenie, w którym głównie się obracały, nie było w żadnej mierze wykwintne, krótko mówiąc, należały do niego zwyczajne miernoty, a one oczywiście, choć wybijały się potęgą umysłu i wykształceniem, w kwestii manier reprezentowały ten sam poziom. Jednak... ciocia Jane była zbyt mądra, aby nie wyzbyć się wszelkich możliwych znamion pospolitości i sama wyuczyła się większej ogłady, przynajmniej w obcowaniu z szerszym towarzystwem".
"Zwyczajna miernota", przynajmniej "w kwestii manier"? Skoro tak oceniała ciotkę jej ukochana bratanica, to lepiej nie myśleć, co mówili inni...  Jane zresztą musiała zdawać sobie z tego sprawę. W tym eleganckim świecie co i rusz doświadczała subtelnych upokorzeń, czego ślady znajdujemy w jej listach. W jednym z nich zdradza wprost, jak drażniła ją wyniosła pobłażliwość otoczenia:
"Dom urządzony mają ze smakiem i są bogaci, co jej sprawia wyraźną przyjemność, my natomiast dałyśmy jej do zrozumienia, że daleko nam do bogactwa; zatem wkrótce dojdzie do wniosku, że nie warto się z nami zadawać".
Jane na szkicu Kasandry. Dotąd sądzono, że to jedyny
 jej portret, malowany z natury. A ponieważ Jane
 nie grzeszy na nim urodą, rzucono się go poprawiać
No, właśnie, listy Jane... Z ich powodu po latach upokorzono ją jeszcze raz, zarzucając grubiaństwo i brak elegancji. Pierwsze pełne wydanie listów pisarki opublikowano dopiero w latach 30. ubiegłego wieku, a towarzyszyła temu zażarta kłótnia krytyków, pełna obelżywych komentarzy.
Trzeba tu od razu powiedzieć, że listy Jane Austen to specyficzna lektura. Kompletnie brak w nich tego, co mamy w jej powieściach - celnych obserwacji, lekkości opisu czy doskonałych psychologicznych portretów, nakreślonych tak, że do dziś porywają czytelników. Listy Jane są takie, jak te, które pisze większość z nas -  to prozaiczny rejestr codziennych zajęć i spotkań towarzyskich, okraszonych garścią sąsiedzkich plotek. "Pustynia banału, upstrzona gdzieniegdzie oazami błyskotliwej złośliwości" - pisali rozczarowani krytycy. Przy okazji wytykano Jane "grubiańskie maniery", a szczególną karierę zrobił cytat z jej listu do siostry Kasandry:
"Pani Hall z Sherborne powiła wczoraj martwe niemowlę, kilka tygodni przed spodziewanym terminem, gdyż się czegoś zlękła. Przypuszczam, że musiała niechcący spojrzeć na małżonka".
I jeszcze jeden, o bitwie pod Albuerą, w czasie wojny o Półwysep Iberyjski: 
"Jakie to straszne, że tylu ludzi zostało zabitych! I jakie szczęście, że na żadnym z nich nam nie zależało!".
Złośliwe? Zapewne. Nieeleganckie? Być może. Ale jakie zabawne! Jane Austen zawsze ma coś ciekawego do powiedzenia o porodach i wojnach!

Być może jest to drugi wizerunek Jane z epoki, odnaleziony niedawno. W ubiegłym roku
rozgrzał emocje i wywołał gorącą dyskusję wśród angielskich badaczy. Został podpisany "Miss 
Jane Austin" (z błędem w nazwisku),  jednak uderzające jest podobieństwo rysów kobiety 
i braci Jane,  których portretów zachowało się całkiem sporo. Szczegóły obrazu: kościół w tle 
(Jane była córką pastora) kot, czyli atrybut staropanieństwa, i blok papieru, który trzyma
kobieta, sugerują, że  może to być rzeczywiście nieznany dotąd portret pisarki
Tym niemniej w swoich listach "słodka Jane" zrobiła ewidentnie złe wrażenie na krytykach-mężczyznach. Jeden z nich pod wrażeniem tej lektury odczytał nawet jej powieści jako studium "dozowanej nienawiści". Być może jest w tym ziarno prawdy. Bo przecież siła "Mansfield Park" czy "Rozważnej i romantycznej" bierze się także z ostrej oceny życia w hierarchicznym społeczeństwie. I spojrzenia na nie z perspektywy "tej gorszej". Z tego, że opisała je niezamężna, upokarzana przez towarzystwo, biedna ciotka Jane. Dziś nazywana angielskim Flaubertem i stawiana w elitarnym rzędzie najlepszych - klasyków literatury.

wtorek, 17 lipca 2012

Uroda albo śmierć

Przebraliśmy miarę w ulepszaniu własnego ciała - sądzi wielu z nas. Medycyna estetyczna kwitnie, a my korzystamy z tego, co oferuje, nie bacząc na konsekwencje. Lifting, botoks, silikon, implanty, liposukcja, naciąganie, wstrzykiwanie, odsysanie - dla tysięcy kobiet to już niemal codzienność. W najmniejszym stopniu nie odstraszają nas kolejne doniesienia o pooperacyjnych powikłaniach, tych wszystkich wybuchających piersiach, trwałych bliznach, paraliżach twarzy. Uroda jest najważniejsza. Za wszelką cenę.
Giovanni Bellini, Toaleta młodej kobiety
Mamy to chyba w genach, bo tak było zawsze. Kobiety zawsze ryzykowały zdrowiem, szukając cudownych zabiegów, gwarantujących gładką skórę, nieskazitelną cerę, błyszczące oczy. Pokazuje to liczba toksycznych substancji, jakimi przez wieki szpikowały swoje ciała. Było ich zatrzęsienie na damskich toaletkach, w każdej kulturze i epoce. Trucizna na trwałe zrosła się z kobiecym pięknem.

Atropa belladonna  (źródło: Wikipedia)

Numer jeden zajmuje w tym zestawie atropa belladonna. Pod tą romantyczną nazwą kryją się czarne owoce wilczej jagody, jednej z najbardziej toksycznych roślin świata. Po łacinie bella donna znaczy piękna pani i nie bez powodu tak ją nazwano. Rafinowany wyciąg z czarnych jagód Rzymianki zakraplały do oczu. Ich źrenice wtedy się rozszerzały, nabierały blasku, oddech pogłębiał się i przyspieszał. Belladonna była skutecznym środkiem symulującym stan pobudzenia seksualnego, który każdej kobiecie dodaje magnetyzmu. Ale miało to swoją cenę. Długotrwałe stosowanie belladonny wywoływało trwałą ślepotę; sporadyczne - napady szału, halucynacje, zaburzenia mowy. A przypadkowe spożycie nierzadko kończyło się śmiercią.

Druga sławna trucizna niosąca piękno to arsen. Kobiety wschodu, gdzie w cenie było gładkie, pozbawione włosów ciało, stosowały do depilacji substancję zwaną rusma. Była to mieszanina żrącego wodorotlenku wapnia i orpimentu, pochodnej trującego arsenu. Połączona z wodą przypominała błoto o ostrym, gryzącym zapachu. Kobiety sułtańskich haremów zamykały się w łaźniach, gdzie grubą warstwą tego błota dokładnie pokrywały swoje ciała. Ta trująca maseczka, zeskrobana czy usunięta mokrą gąbką, zostawiała skórę gładką i wybieloną. Ale mogła na niej pozostać tylko przez dziesięć minut. I ani chwili dłużej! Po tym czasie żrąca substancja wywoływała bolesne oparzenia i brzydkie rany, pozostawiające blizny. Wiele wschodnich kobiet się tego nie ustrzegło, zważywszy, że obyczaj nakazywał im oczyszczać w ten sposób ciało co dwadzieścia jeden dni.

Jean Leon Gerome, Kąpiel
Europejskie elegantki też stosowały arsen. Wiktoriańskie damy trzymały na toaletkach słoiczki z białym arsenem wymieszanym z kredą i octem. Wcierany w skórę specyfik działał wybielająco, redukował zmarszczki. I zabijał. Trójtlenek arsenu, zwany arszenikiem to przecież najsłynniejsza trucizna świata. Stosowany w kosmetyce, przenikał do krwiobiegu, prowadząc do niewydolności narządów i chorób nowotworowych.
Pragnienie białej skóry, powszechne przez wieki, wypromowało kolejną truciznę - biały tlenek ołowiu. Zanim poznano i opisano jego toksyczne właściwości, stosowano go jako składnik pudru. Toksyczny ołów przez lata kumulował się w organizmach kobiet, powodując osłabienie organizmu, anemię, paraliże stawów.
No i był cynober, trująca szminka. Przez całe wieki damy malowały usta mieszaniną pszczelego wosku z cynobrem, czyli toksycznym siarczkiem rtęci. Były zabójczo piękne. Dosłownie.

Gustave Leonard de Jonghe, Próżność
Uderzające w tym wszystkim jest to, że wszystkie trujące kosmetyki zaczynały swoje życie jako nowe, niezawodne środki poprawiania urody. Puder z ołowiu przyjmowano w buduarach z entuzjazmem, bo zastąpił prymitywne specyfiki przygotowywane z mąki czy kredy albo bardzo kosztowne - ze sproszkowanych pereł. Trzeba było dziesiątków lat i postępu nauki, by odkryć śmiercionośne właściwości tych "cudownych środków". Warto o tym pamiętać i dziś, przed kolejnym zastrzykiem z botoksu...

sobota, 14 lipca 2012

Sissi, przereklamowana cesarzowa

Jest jedną z tych sławnych kobiet przeszłości, o których nakręcono najwięcej filmów i napisano najwięcej książek. Szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego. Elżbieta Bawarska, żona Franciszka Józefa i cesarzowa Austro-Węgier, była kiepską matką, marną żoną i żadnym politykiem. Była dość antypatyczną, egocentryczną osobą, skupioną wyłącznie na sobie i swojej urodzie. Czy właśnie stąd to powszechne uwielbienie? 
Sissi w balowej sukni na obrazie Winterhalteara. Diamentowe gwiazdy
we włosach należały do jej najsłynniejszych klejnotów
Francuski film "Sissi, zbuntowana cesarzowa" z 2004 roku świetnie pokazuje, jak jesteśmy skłonni czytać jej życie. Prawdy historycznej i psychologicznej nie ma tam za grosz, są za to wszystkie łatwe diagnozy współczesności, stosujące najprostsze wytrychy do otwierania tajemnic losów zapisanych w historii.

W dniu ślubu Sissi jest tam niewinnym dzieckiem, piętnastolatką, wmanewrowaną przez przypadek w małżeństwo z cesarzem - kompletnie niewinną i w najmniejszym stopniu nieświadomą tego, co ją czeka. Porażająca jest scena nocy poślubnej, gdzie rozebrana do naga dziewczyna, dziewczynka właściwie, zostaje wypchnięta prosto przed nos swego uśmiechniętego głupawo małżonka, który w żaden sposób nie potrafi jej skłonić do miłości. Udaje mu się dopiero trzeciej nocy, co obwieszcza z idiotycznym uśmiechem zebranym pod sypialnią damom dworu z jego władczą matką arcyksiężną Zofią na czele (tutaj znajdziecie tę scenę). Po latach Sissi wyzna swemu lekarzowi, że był to zwyczajny gwałt. No bo czym innym, z dzisiejszego punktu widzenia, mógł być?

Dość antypatyczna bohaterka tego filmu, grana - w jego drugiej części - przez aktorkę chudą jak deska, z twarzą ulepszoną przez chirurgów plastycznych, dobrze oddaje to, co myślę o Sissi. Jest dla mnie skrajnie narcystyczną, pozbawioną inteligencji i empatii osobą, która przeszła do historii wyłącznie z powodu ładnej buzi i maksymalnej koncentracji na sobie. Podobnie jak sto pięćdziesiąt lat później lady Diana, która też stała się symbolem swojej epoki, choć jedyną rzeczą, jaką ta epoka jej zawdzięcza, jest fakt, że brytyjska rodzina królewska zagościła na stałe w tabloidach.
Młodziutka Sissi, jeszcze przed wyprawą
w wielki świat
 
Sissi była Dianą swoich czasów. Zadziwiające, jak podobne życie miały obie. Nieszczęśliwe w małżeństwie, niedopasowane do królewskich dworów, niepotrafiące nikogo uszczęśliwić ani znaleźć w tym fascynującym scenariuszu, jaki podsunęło im życie, żadnej pasji, poza dbaniem o siebie. Nawet zginęły podobnie. Diana podczas ucieczki przed tłumem paparazzi, w rozpędzonym aucie na paryskiej szosie; Sissi - zasztyletowana w Genewie przez szalonego anarchistę, który po prostu chciał przejść do historii mordując jakiegoś władcę, nieważne jakiego. I podobnie jak w przypadku Diany, źródeł nieszczęść Sissi szuka się w surowych regułach cesarskiego dworu, które nie pozwoliły młodej kobiecie żyć zwyczajnie z ukochanym, tylko zmusiły do ucieczki od męża w niezliczone wojaże po Europie. Życie Sissi i Diany nawet opowiadane jest w podobnym porządku. Najpierw jest bajkowa miłość i ślub stulecia, a potem wszystko rozpada się jak domek z kart, aż do tragicznego końca.

Rzeczywiście, początek historii Sissi jest jak z bajki o Kopciuszku. Oto mamy bawarską księżniczkę, żyjącą na skraju wielkiego świata, w sielskim zameczku w Possenhofen. Ona i jej młodsze siostry wychowywane są niezbyt starannie, bo jak się przypuszcza żadnej - poza najstarszą i uznawaną za najpiękniejszą Heleną - raczej nie przytrafi się wielka partia. Rodzice dbają więc o Helenę, pozostała dziewiątka rodzeństwa robi to, co im się żywnie podoba, uganiając się konno po lasach, spędzając czas na zabawach i polowaniach.

Ale w końcu nadchodzi przełomowy moment. Siostrą matki Sissi jest arcyksiężna Zofia, jedna z najznamienitszych dam Europy. I ona to właśnie zawiadamia siostrę, że upatrzyła sobie jej najstarszą córkę na żonę dla swego syna, który został właśnie cesarzem Austrii. Trzeba pamiętać, że młody i przystojny Franciszek Józef (cioteczny brat Sissi - ciekawe, że bulwersuje nas to mniej niż jej młody wiek w chwili zamążpójścia!) był dla ówczesnych księżniczek Europy takim samym obiektem westchnień, jak z górą sto lat później będzie książę Karol czy całkiem niedawno William. One też trzymały portrety młodego władcy w szufladach nocnych stolików i wyobrażały sobie baśniowe scenariusze ze złotowłosym Franzem w roli głównej. Szczęściarą miała się okazać bawarska księżniczka.
Książę z bajki, czyli młody Franciszek Józef

Uszczęśliwiona Helena udaje się więc z matką i młodszą siostrą Sissi na wiedeński dwór. I tu przydarza się bajkowe zapętlenie, które pozostaje punktem kulminacyjnym wszystkich filmów o Sisssi. Bo Franz ledwie rzuca okiem na Helenę, prawdziwie zachwyca się jej młodszą, niespełna szesnastoletnią siostrą. Z miejsca jest pewien, że to Sissi chce za żonę. Ona chce go również, jak wszystkie księżniczki świata. "Oczywiście, że go kocham, jak mogłabym go nie kochać?" - mówi, gdy dowiaduje się o oświadczynach. Choć dziś jej biografowie skrupulatnie notują, że po tym wyznaniu wybucha szlochem i wzdycha: "Gdybyż tylko nie był cesarzem!". Tylko czy wtedy tak bezwarunkowo by go kochała?

Sissi jako królowa Węgier
24 kwietnia 1854 roku odbywa się wspaniały ślub. Sissi ma 17 lat, a nie 15, jak podają to niektórzy. Franciszek jest od niej tylko siedem lat starszy. Czeka na nią na progu cesarskiego pałacu, otoczony arcyksiążętami i arcyksiężniczkami. A Sissi przemierza w drodze do niego wypełnione wiwatującym tłumem wiedeńskie ulice. Jedzie w oszklonej karecie, ubrana w różowosrebrną, haftowaną w kwiaty suknię, z diamentową koroną w misternie upiętych włosach. Zgrzyt w czasie ślubu jest tylko jeden, choć wywołuje u Franciszka przyspieszone bicie serca. Kiedy Sisssi wychodzi z karety, jej diamentowy diadem zaczepia o drzwi i niemal zsuwa się z włosów. Zły znak, myśli w panice Franciszek, przesądny, jak większość władców. Ale Sissi zręcznie przytrzymuje tiarę i wszystko dalej przebiega idealnie, jak w bajce.
"A potem żyją długo i szczęśliwie" - chciałoby się powiedzieć na koniec. Ale wiemy przecież, że bajkowego zakończenia nie będzie. Nie wiemy tylko ciągle, dlaczego. Możemy się jedynie domyślać, jaka była przyczyna rozpadu związku, który zaczął się jak spełnienie dziewczęcych marzeń. Bo dwadzieścia lat później Sissi nie ma w sobie nic z radosnej dziewczyny, kierującej się porywami serca. Jest zimną, posągową pięknością, unikającą bliskich spotkań z ludźmi, także z mężem i własnymi dziećmi, za to chętnie przyjmującą portrecistów i fotografów, którzy wystudiowane wizerunki "najpiękniejszej kobiety świata", publikują we wszystkich jego zakątkach.

Biografowie Sissi główną winowajczynię tej przemiany widzą w arcyksiężnej Zofii. To ona, twierdzą, żywiołową dziewczynę z wiejskiego dworku zamknęła w rygorze cesarskiego pałacu, pilnując każdego jej kroku, mierząc długość rękawiczek i głębokość dekoltów, kontrolując każdy krok, a przede wszystkim przejmując opiekę nad trójką jej dzieci. Ale przecież Sissi nie zajmowała się swoimi dziećmi także po śmierci arcyksiężnej Zofii, a przeżyła ją o z górą dwadzieścia lat. I nawet jeśli Zofia wchodziła jej w drogę, to przecież Sissi była w uprzywilejowanej pozycji. To ona była cesarzową, ona miała wsparcie zakochanego Franciszka Józefa, mogła przeobrazić dwór i urządzić go po swojemu, gdyby starczyło jej pasji i inteligencji. Nie miała ani jednego, ani drugiego, choć jej biografowie wolą nazywać to chorobliwą nieśmiałością.


Cesarska rodzina: Franciszek Józef i Sissi z dziećmi pierwsi z lewej; w środku arcyksiężna Zofia

O smutne życie cesarzowej trudno też obwiniać Franciszka Józefa. Kochał żonę gorąco do końca jej dni i godził się na wszystkie jej kaprysy - z długimi samotnymi podróżami włącznie. Być może, spekulują niektórzy, przyczyną była oziębłość seksualna Sissi i to, że nie czerpała ona żadnej przyjemności z małżeńskiego życia. Nie potrafiła zbliżyć się z Franciszkiem i sama podsunęła mu kochankę, wiedeńską aktorkę Katharinę Schratt, do której cesarz bardzo się przywiązał - miał w niej powierniczkę i przyjaciółkę do końca życia. Taką, jakiej nigdy nie znalazł w Sissi. Jego śliczna żona nie potrafiła i nie chciała przekuć romantycznego związku w przyjaźń, nigdy nie była dla męża partnerem.

Trzeba przyznać, że raz spróbowała. Czując się bezradnie w świecie wiedeńskiej polityki, zwróciła się ku Węgrom, sprzyjając ich dążeniom do suwerenności. Niektórzy twierdzą, że właśnie osobiste zaangażowanie Sissi doprowadziło do koronacji cesarza w Budapeszcie i narodzin Austro-Węgier. Ale to wszystko, na co było stać cesarzową. Polityka na dłuższą metę ją nudziła, zaloty męża także, od jednego i drugiego chciała mieć święty spokój. W Wiedniu nazywano ją "piękną głuptaską", więc uciekła z Wiednia. Spędzała w domu góra dwa miesiące w roku, przez resztę czasu podróżując po Europie albo zaszywając się na Korfu, skalistej greckiej wyspie, gdzie zbudowała sobie willę.

Zostawiona sama sobie zajęła się tym, w czym była naprawdę dobra - swoją urodą. Zadziwiające, jak wiele mamy informacji na temat jej toalet, futer, klejnotów, fryzur, figury, menu i zabiegów, pomagających zachować urodę. Zastanawiające też, że ta uroda rozkwitła dopiero po narodzinach dzieci. Tak jakby Sissi zakończyła swoje życie matki, żony i kochanki, a zaczęła następne - ikony stylu końca dziewiętnastego wieku. I na ten temat szczegółów mamy w bród. Wiemy, że wstawała o piątej, bo poranna toaleta zajmowała jej kilka godzin: wymyślne kąpiele w kozim mleku, miodzie i gorącej oliwie, maseczki z cielęciny, no i upinanie włosów, z których była szczególnie dumna, sięgających do pupy albo i do pięt (wedle różnych przekazów). Mycie tych splotów - w koniaku i żółtkach - zajmowało cały dzień. Obsesyjnie dbała, by nie przytyć i udawało jej się - przy swoich 172 cm wzrostu ważyła od 46 do 50 kilogramów. I szczyciła się 47-centymetrową talią osy, którą eksponowała na portretach. Tę figurę modelki osiągała stosując regularne głodówki i drastyczną dietę. Jej całodzienne menu stanowiło kilka szklanek mleka, wywar z mięsa i garść owoców. Codziennością była też kilkugodzinna gimnastyka i - w młodości - ośmiogodzinne konne galopady, które pod koniec życia zastąpiła długimi spacerami.

Tylko uśmiech miała nieładny. Zęby brzydkie i żółte były ponoć przedmiotem docinków ze strony arcyksiężnej Zofii. Sissi bardzo ten defekt ukrywała, pozując do fotografii - na wszystkich ma poważny wyraz twarzy i starannie zaciśnięte usta. Czyżby to właśnie z powodu tego uśmiechu, nie nadającego się do publicznej prezentacji, przeszła do historii jako smutna cesarzowa? Skłonna jestem sądzić, że tak właśnie było...

Sissi dumna ze swojej 47-centymetrowej talii
Bo prawda jest taka, że Sissi nie sprostała roli, jaką przygotował jej los - ani pod względem intelektualnym, ani emocjonalnym. Była zwyczajną, pozbawioną talentów, dość egoistyczną kobietą, z jednym atutem - ładną buzią. Miała ambicje intelektualne, ale wiersze, które pisała i uznawała za swój najcenniejszy skarb, przeczytane po jej śmierci, okazały się nic niewartym, patetycznym banałem. Wnętrze Sissi było o niebo mniej atrakcyjne niż jej powierzchowność. Ale być może właśnie to zapewniło jej sławę, tak jak wiele lat później księżnej Dianie? Bo przecież większość z nas bardzo łatwo może odnaleźć siebie w każdej z tych przeciętnych księżniczek...

środa, 4 lipca 2012

Królowa Śniegu

Aleksandra marzła przez całe życie. Marzła nocami, sypiając nawet podczas mroźnych zim w pokojach z szeroko otwartymi oknami. Latem też spała w przenikliwym chłodzie, bo kazała ustawiać w sypialni wiadra wypełnione lodem. Łóżka zmieniała kilka razy w ciągu nocy, zanurzając się wciąż na nowo w zimnej pościeli. O ile w ogóle można nazwać pościelą prześcieradło i cienką sarnią skórkę, którą zamiast kołdry naciągała na ramiona. Musiało być chłodno, chłodno, chłodno!

Dzień przynosił kolejne tortury. Rano była kąpiel w zimnej wodzie, a wieczorem, przed balem, nacieranie ciała lodem i woskiem. Aleksandra widziała, jak jej jasna skóra pod wpływem tych zabiegów napina się i nabiera rumieńców, jak spłycają się zmarszczki, a poniżej dekoltu przejrzystej empirowej sukni zarysowują się sutki. Dla takiego wyglądu była gotowa znieść wszystko: codzienne jadanie wstrętnych, wyłącznie zimnych posiłków, dziesięciokilometrowe spacery, wyczerpujące konne galopady i wieczny chłód. Była młoda. Wciąż, cały czas, mimo upływających kolejnych dziesiątek lat. Przyjaciółki z jej dzieciństwa obnosiły twarze pokrytą siecią zmarszczek i ręce brzydko wykrzywione reumatyzmem, a jej czas się nie imał. Ona wciąż była piękna, wciąż podziwiana, wciąż brała sobie młodych kochanków. Jej udało się oszukać czas.

Aleksandra Zajączkowa zachwycała urodą nawet jako siedemdziesięciolatka  
Dzięki temu generałowa Aleksandra Zajączkowa przeszła do historii. Zachwyceni współcześni pisali o niej tak, jak jeden z bywalców jej salonu: "Pamiętam panią Zajączkową [wtedy 65-letnią] w gazowej sukni z różą we włosach, wachlarzem w ręku na balach i wyznam, że jeśli nie zachwycony, to zdziwiony stanąłem na jej widok. Zachowała czerstwość, wdzięk i ubiór młodego wieku, ... Czuła i kochała, jak piętnastoletnia panienka".
Honoriusz Balzak, który spotkał Aleksandrę, gdy ta przekroczyła już osiemdziesiątkę, był jeszcze bardziej zadziwiony. Zdaniem pisarza nie wyglądała więcej niż na 35 lat. „Podrwiwa ze śmierci, śmieje się z życia - pisał Balzak. - Niegdyś zadziwiła [cara] Aleksandra, dziś prześciga Mikołaja wspaniałością przyjęć. Zaprawdę to jest bajka o wróżce, jeśli to nie jest w ogóle żywa wróżka z bajki - madame Zayonscek”.

Dziś z takim samym zachwytem piszą o tej żyjącej na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku damie lekarze, wskazując, że była prekursorką krioterapii. Z entuzjazmem potwierdzają, że ujemne temperatury mają wspaniałe działanie odmładzające - stymulują krążenie krwi w skórze, poprawiają jej jędrność, opóźniają procesy starzenia. Podziwiają przy tym hart Aleksandry, bo dziś pacjenci zamykani są w kriokomorach zaledwie na kilka minut, a ona spała w mrozie przez całe długie noce.

Pałac Namiestnikowski (dziś Prezydencki),królestwo Aleksandry 
No właśnie, przez całe długie noce. Jak wyglądałoby życie Aleksandry, gdyby je opowiedzieć z jej perspektywy, a nie zachwyconych nią mężczyzn i młodszych o dwa wieki z górą lekarzy? Pewnie byłaby to opowieść o udręce zimnych nocy wypełnionych płytkim, przerywanym, nie przynoszącym ukojenia snem. I równie koszmarnych dni, skoro ich głównym punktem były wyczerpujące marszruty, często w śniegu, deszczu i przenikającym do szpiku kości mrozie, po których nie można było liczyć ani na ciepłą kąpiel, ani nawet na filiżankę parującej herbaty. Codzienność Aleksandry była ujęta w rygorystyczne ramy, jak życie rekruta, nieustannie czuwającego w pogotowiu na sygnał do ataku. Ona też miała swój front - był nim warszawski salon i wystawne przyjęcia w pałacu na Krakowskim Przedmieściu, którego była gospodynią.

Jako żona generała Józefa Zajączka, mianowanego przez cara pierwszym namiestnikiem Królestwa Polskiego, za wszelką cenę chciała stanąć na wysokości zadania. Rozkwitała wieczorami. W swoich gazowych sukniach, z różami we włosach i wachlarzem w dłoni, podejmowała zachwyconych gości, czarowała dowcipem, uśmiechem i niezmiennie olśniewającą urodą. W całej Europie było głośno o tłumach wielbicieli generałowej, z których wielu mogło być jej wnukami. Wdawała się z nimi w romanse, a najgłośniejszy był ten z przystojnym Wojciechem Grzymałą, referendarzem stanu w Królestwie Polskim. Ona miała wtedy 70 lat, on zaledwie 30, a ich skandalizujący związek rozgrzewał wszystkie plotkarki europejskich dworów.
Gen. Józef Zajączek,
wyrozumiały mąż 
lodowej królewny 
O tym, jak kończyły się te romanse, nie wspominano. A kończyły się szybko. Trudno dziś ocenić, czy fascynacja generałową wynikała faktycznie z jej niecodziennej urody, czy tylko z jej pozycji. Była przecież żoną namiestnika, pierwszą damą Królestwa Polskiego, a blask władzy nawet z miernoty jest w stanie uczynić osobę o magnetycznej sile przyciągania. Tak czy inaczej romans z Grzymałą nie trwał długo. On przeniósł uczucia na George Sand, francuską pisarkę młodszą o pięćdziesiąt lat od Aleksandry, a ona wróciła do wyrozumiałego męża (nota bene też romansującego na prawo i lewo).

Przeżyła Józefa Zajączka o dwadzieścia lat. Dzieci nie mieli. Aleksandra doczekała sędziwego wieku (ach, te dobrodziejstwa krioterapii!), umarła jako dziewięćdziesięcioletnia staruszka, choć niektórzy twierdzą nawet, że miała już lat 98. Ponoć i wtedy nie wyglądała staro, przypominała najwyżej pięćdziesięciolatkę. Ale czy umarła szczęśliwa - historycy nie wspominają.

PS. Mamy właśnie kolejny z najgorętszych polskich lipców, stąd ta Królowa Śniegu - na ochłodę. Pomyślcie jednak, jak biedna Aleksandra przeklinałaby takie upalne lato...