środa, 29 maja 2013

Na obcasach

Uwielbiam przyglądać się arcydziełom malarstwa szukając w nich śladów codzienności sprzed wieków. Popatrzcie na ten wspaniały obraz Jana van Eycka. Pochodzi z 1434 roku i przedstawia małżonków Arnolfini - włoskiego kupca z Lukki i jego brzemienną żonę. Historycy sztuki analizują detale portretu, doszukując się w nich dodatkowych znaczeń. Lustro jest symbolem czystości, ułożone pod oknem owoce - niewinności, a czerwone łoże to znak miłości i oddania małżonków. Wszystkie te detale - przy całej ich symbolice - to jednak przede wszystkim zapis stylu życia tamtych lat, zatrzymana w pięknym kadrze chwila zwykłej codzienności mężczyzny i kobiety sprzed siedmiu wieków.

Spójrzcie na ich buty, patynki, jak je nazywano. Mężczyzna, pozując do portretu, niedbale je porzucił. Leżą obok - drewniaki, o dość wysokich obcasach, mocowane do stopy szerokim pasem skóry. Buciki jego żony wsunięte są pod przykrytą czerwoną tkaniną ławę. Też są drewniane, ale obcasy mają niższe i szersze, dzięki temu są bardziej stabilne. To naturalne, bo przecież takich właśnie obcasów potrzebowała ciężarna kobieta, chodząca po zabłoconych, śliskich uliczkach ówczesnych miast. Obraz van Eycka podsunął mi pomysł tego posta - dziś będzie o obcasach.



Strasznie dużo narosło wymysłów na ich temat. Są atrybutem kobiecej elegancji i nie zawsze akceptowanej zmysłowości. Część kobiet je kocha, druga część – kontestuje, jako symbol płciowej pułapki, wymyślonej przez wrednych macho dla własnej, chutliwej radości. Ale wystarczy zajrzeć do historii, żeby się przekonać, że obcas jako atrybut kobiecości to czysty mit. Po pierwsze, wymyślono je dla ochrony, a nie dla szyku. Po drugie, wcale nie były domeną kobiet - to mężczyźni lubili je bardziej i nosili częściej. Po trzecie, gdyby nie męskie zamiłowanie do wojen (tak, tak!), pewnie do dziś biegałybyśmy na płaskich obcasach i nikt nie kruszyłby kopii o rujnujące kobiece zdrowie dziesięciocentymetrowe szpilki.

Przez całe tysiąclecia wszyscy doskonale obywaliśmy się bez obcasów. Buty starożytnych Greków i Rzymian składały się ze skórzanej płaskiej podeszwy, którą utrzymywały na stopach motane wokół kostek rzemyki. Wysokie obcasy, koturny, nosili jedynie aktorzy. Z czysto praktycznych względów – by widzowie w amfiteatrach mogli ich lepiej widzieć. W średniowieczu zakładano chodaki – jak te na obrazie van Eycka – ale one też nie miały nic wspólnego z elegancją. Chroniły po prostu skraj długich szat przed unurzaniem w błocie, a nosili je wszyscy – i kobiety, i mężczyźni. Dopiero w XVI wieku pojawił się obcas w takiej (mniej więcej) formie, jaką znamy dziś.

Buciki szesnastowiecznych wenecjanek  i współczesne Lady Gagi. Podobne?



Lady Gaga daje radę!
Wszystko zaczęło się od sławnych bucików szesnastowiecznych wenecjanek. Również wymyślonych dla ochrony, a nie dla urody. Damy, wyprawiające się na ulice swego pięknego, jednakowoż zalewanego nieustannie wodami laguny miasta, musiały jakoś ochronić stopy, a przede wszystkim skraj drogich, jedwabnych sukien. Wymyśliły więc chodaki na obcasie, tzw. chopiny. Ich spacerowe buciki wsparte były na słupku, znajdującym się mniej więcej w połowie stopy, bardzo wysokim, czasem nawet 75-centymetrowym! Chodzenie na takich szczudłach powodowało nienaturalne wychylenie ciała naprzód i wymagało niebywałej zręczności. Pozostaje dla mnie zagadką (a noszę obcasy), jak one dawały sobie z tym radę na śliskich od wody ulicach. Co mądrzejsze szły po rozum do głowy i wędrowały ze służącymi po obu bokach. W końcu noszenia tych "pantofelków" oficjalnie zakazano – m.in dlatego, że naówczas w Wenecji dramatycznie wzrosła liczba poronień. Survival na szczudłach miał swoją cenę…
Te dość przerażające weneckie buciki miały jednak swoją urodę. Niektóre bywały całkiem ładne, ozdobione haftami i biżuterią albo pomponikami z jedwabiu. Choć jestem skłonna sądzić, że nie wynikało to ze specjalnej miłości kobiet do chodaków, tylko z przyrodzonej nam skłonności do upiększania codzienności. Kobieta ozdobi nawet swoje narzędzie tortur! Że jednak można było w tym stąpać samodzielnie, pokazuje dziś Lady Gaga. Jej fantastyczne obcasy wypisz wymaluj przypominają buciki wenecjanek. I dziewczyna jakoś daje radę...

Ludwik XIV i jego czerwone obcasiki
Tak czy inaczej, czasy renesansu oswoiły obcas na tyle, że w XVII wieku stał się już codziennością. Ale nie dla kobiet. To panowie odkryli wtedy jego wspaniałe zalety. Okazało się, że znakomicie sprawdza się podczas jazdy konnej, a już zwłaszcza w bitwie. Idealnie blokował stopę jeźdźca, który pewnie stawał w strzemionach i mógł do woli razić wroga ze swoich łuków i rusznic. 
Byłoby jednak przesadą sprowadzać męską miłość do wysokich obcasów wyłącznie do tych praktycznych względów. Nie oszukujmy się – panowie polubili je także dla ich urody. Proszę bardzo, oto Ludwik XIV, Król Słońce, i jego słynne czerwone obcasiki. Wykwintne królewskie buty miały także podeszwę w takim samym kolorze. Czerwony barwnik był kosztowny, a więc niedostępny dla byle łachudry. Ludwik XIV zrobił z tej czerwieni wyznacznik stylu klas wyższych, co przyjęło się w całej Europie (w Polsce też mieliśmy karmazynową szlachtę). Czerwień nobilitowała, więc niebawem już wszyscy mężczyźni na francuskim dworze migali purpurowymi obcasami. Dość wysokimi, a za Ludwika XV wzrosły one jeszcze bardziej, bo natura poskąpiła królowi wzrostu. 

Pantofelki Marii Antoniny
Potem przyszły czasy Marii Antoniny, powszechnie uznawane za szczyt nieumiarkowania w modzie i stylu. Piętrowym fryzurom dam miały towarzyszyć równie niebotyczne obcasy. Ejże, guzik prawda! Historia mówi zupełnie co innego. Pantofelek z lekkiej wełny, zgubiony przez Marię Antoninę na szafocie i przechowywany do dziś w muzeum w Rouen, ma całkiem rozsądny obcasik. Sześciocentymetrowy. Osiemnastowieczne elegantki wcale nie szalały za obcasami bardziej niż ich mężowie (powiedziałabym, że nawet mniej). W ubiegłym roku sensacją były wystawione na aukcji w Paryżu zielono-różowe pantofelki Marii Antoniny, które widzicie na zdjęciu (dla ciekawych: rozmiar 36 i pół), sprzedane za niebotyczną sumę 50 tys. euro. Ładne, ale przecież niewysokie. Do przyjęcia dla każdej z nas, nawet tych, które wiecznie biegają w tenisówkach. 

Swoją pięknie rozpoczętą karierę obcas zawiesił na czas Wielkiej Rewolucji. Ale co się dziwić - jako atrybut arystokratów był najlepszą rekomendacją na gilotynę. Dlatego na parę lat zniknął z historii mody, najpierw we Francji, a potem w całej Europie. Elegantki czasów klasycyzmu preferowały płaskostopie. Cesarzowa Józefina i panny z powieści Jane Austen nosiły do swoich prostych, zwiewnych sukienek płócienne baletki i płaskie trzewiczki. Ta klasyczna prostota jednakowoż szybko się znudziła. W latach trzydziestych XIX wieku kobiety musiały dodać sobie wzrostu. Zaczęły nosić krynoliny i turniury, i nie mogły wyglądać w nich jak strusie jaja! Obcas stał się koniecznością. Ciągle jeszcze był niewidoczny, ciągle ukryty pod długą suknią, ale już wkrótce miały nadejść jego najlepsze czasy …

Pod koniec XIX wieku obcasy niewiele się już różniły od współczesnych. Powędrowały na skraj buta, pod piętę, podbicie wspierało się na drewnianej lub metalowej części podeszwy. Kobiety (i ich buciki) były gotowe na największą rewolucję w modzie. Lada dzień miały zrzucić długie suknie i odsłonić nogi, których urody nic tak nie uwydatnia, jak zgrabny pantofel na obcasie. To właśnie wtedy, na początku XX wieku, obcasy stały się atrybutem kobiet. Ani myślała rezygnować z nich Coco Chanel, wielka admiratorka kobiecej wygody. Jej słynne dwukolorowe pantofelki są od dziesięcioleci niemal takie same, ewoluuje tylko obcas, dostosowany do zmieniającej się linii sukien, spódnic i kobiecej sylwetki. 

Piękne nogi Marleny Dietrich na obcasach są jeszcze piękniejsze
Nie zrzuciłyśmy obcasów nawet wtedy, gdy z nieba leciały bomby. W czasie II wojny światowej pojawił się wręcz nowy trend – koturny, teoretycznie robione z korka, ale z powodu totalnego braku wszystkiego, częściej z drewna. Ciężkie, niewygodne, mało praktyczne, hałaśliwe, raczej niepiękne. Nie szkodzi, odbiłyśmy to sobie po wojnie. 
New Look Christiana Diora (1947)
Już w 1947 roku Christian Dior zaproponował kobietom swój New Look – eleganckie sukienki, do których zakładałyśmy cienkie jak igła szpilki. To chyba najlepsze obcasy dla kobiecych nóg. I straszne dla drewnianych podłóg! W latach pięćdziesiątych wiele budynków użyteczności publicznej broniło się przed dziurawiącymi podłogę elegantkami, wprowadzając zakaz wchodzenia do nich w szpilkach. Niemniej obcasy miały się znakomicie aż do lat 60. Wtedy to niespodziewanie (razem z palonymi stanikami) znalazły się w centrum ideologicznej wojny. To występne narzędzie uprzedmiotowienia kobiet, wymyślone po to, by zmienić je w bezbronne i bezwolne (na tych obcasach) ofiary męskiej chuci – uznały feministki. Oj tam, oj tam. Powinny były lepiej uważać na lekcjach historii. Wiedziałyby, że to męski wynalazek.

No właśnie, a co z panami? Ich obcasy przez cały wiek XX utrzymywały się na rozsądnej wysokości. Wyjątkiem były modne w latach siedemdziesiątych buty na platformie, w których męczyli się solidarnie przedstawiciele obydwu płci (zobaczcie filmik niżej, zwłaszcza ostatnie sceny). No i cały czas są modne teksańskie buty do konnej jazdy z charakterystycznym, ściętym, pokaźnym obcasikiem. Zadziwia ich nieustająca popularność wśród mężczyzn, którzy życie kowboja znają tylko z filmów. Ale co się dziwić. Jak wiadomo, mężczyzna na obcasach wyjątkowo dobrze trzyma się w siodle…




Źródła: Maguelonne Toussaint-Samat, Historia stroju
François Boucher, Historia mody
Zdjęcia: Wikimedia Commons, sjcme.edu, eons.com, tumblr.com, highonshoes.com, batashoemuseum.ca

sobota, 18 maja 2013

Co one jadły?

"Nie ma bardziej szczerej miłości niż miłość do jedzenia" - mawiał George Bernard Shaw. Cóż, jeśli tak jest w istocie, to zawartość spiżarni i nasze kulinarne gusta mówiłyby o nas więcej niż można przypuszczać. Popatrzmy, jak to wyglądało w przypadku najsławniejszych dam.
Luis Meléndez, Martwa natura z figami i chlebem, ok. 1773
Jadwiga łasuchuje nocą
O Jadwidze Andegaweńskiej myślałam dotąd jak o bogobobojnej, świętej niewieście, skłonnej do umartwień i niechętnej ucztom. W dodatku delikatnej, kruchej i słabego zdrowia. Szukając czegoś na temat jej diety, byłam pewna, że jadła jak ptaszek i wszystko jej było jedno, czy postawiono przed nią puszysty kołacz czy kubek wody z kawałkiem chleba. A tu nieprawda! Owszem, królowa postów przestrzegała i zapewne nie objadała się nadmiernie, ale na co dzień ani myślała rezygnować z przysmaków.
Królowa Jadwiga przepadała
za gorącymi rogalikami
Stoły na wawelskim dworze uginały się od jedzenia, ale nie było ono specjalnie wyszukane, jak zresztą w całej średniowiecznej Europie. Ilość górowała nad jakością, czasy wyrafinowanych uczt miały dopiero nadejść razem z renesansowym uwielbieniem życia. Póki co misy napełniano po brzegi pieczonym mięsiwem, kaszą i grochem, a między nimi układano stosy pieczywa. To ostatnie było jednakowoż w Polsce rozmaite i bardzo smaczne - pod dostatkiem było wypiekanych na zakwasie chlebów, drożdżowych bułeczek, precli, rogali, słodkich placków z serem i makiem. I właśnie w jednym z tych wypieków szczególnie zagustowała Jadwiga -  przepadała za gorącymi pszennymi rogalikami nazywanymi z łaciny crostuli.
Jadano wówczas tak, że dzisiejszy dietetyk - zalecający pięć małych posiłków dziennie - złapałby się za głowę. Obowiązywała niezdrowa zasada "raz a dobrze". Napychano się do syta, a do posiłków siadano dwa razy dziennie: na późne śniadanie (nazywane prandium) i późny obiad (cena). Tylko jedna Jadwiga wyłamywała się z tego rytmu i bardzo często podawano jej dodatkowo wieczorną kolację. Może dlatego, że wcześniej nie objadała się jak bąk? Ale prędzej dlatego, że po prostu miała chętkę na swój ulubiony przysmak przed snem.
Floris van Dijck, Martwa natura z owocami, orzechami i serem, 1613
Bona lubi zjeść po litewsku
No, jak myślicie, co było przysmakiem królowej Bony? Pieczone pawie na liściach sałaty? Kuropatwy nadziewane kwaśnymi jabłuszkami i konfiturą z pigwy? Dziczyzna w węgierskich przyprawach? Pieczone gołąbki? Orzechowe nugaty z serem śmietankowym, smażone kasztany, neapolitańskie ciasta? Wszystkie te wyrafinowane dania (a także dwadzieścia innych) pojawiły się na uczcie wydanej w Neapolu z okazji ślubu Bony per procura z Zygmuntem Starym. Aż ślinka cieknie przy lekturze tego menu! I pomyśleć, jakie rozczarowanie musiało czekać pannę młodą, kiedy już przybyła do swojej nowej ojczyzny! W Polsce wciąż jeszcze ustawiano na stołach góry mięsiwa w towarzystwie kaszy i grochu, a z jarzyn znano cebulę i rzepę.
Bonie smakował sękacz
Ciągle wkłada nam się do głów, jak to Włoszkę o delikatnym podniebieniu raziła ta polska kuchnia, ociekająca tłuszczem i pozbawiona wszelakiego wyrafinowania, jak to wprowadzała na Wawelu swoje zwyczaje, instalując kucharzy ze słonecznej Italii i serwując zdrową "włoszczyznę". Owszem, tak było. Ale Bona umiała docenić dobre rzeczy i nie jest prawdą, że u nas ich nie znalazła.
Uwielbiała... sękacz. To sławne kresowe ciasto, przypominające pień drewna, do dziś wypiekane jest na Podlasiu według receptury z czasów Bony - na ruszcie nad otwartym ogniem i z nieprawdopodobnej liczby jaj (nawet 60!). Jest dzięki temu tak delikatne, że rozpływa się w ustach, a im starsze, tym lepsze. Dojrzewa jak szlachetne wino. Tym ciastem poczęstowano Bonę w Berżnikach, dzisiaj wsi, ale ze wspaniałą przeszłością pierwszego miasta na Suwalszczyźnie. Założyła je właśnie Bona, co uhonorowano ucztą, na której podano litewski specjał. Przypadł królowej do gustu, i to tak, że postanowiła go wprowadzić na salony. Swój debiut w wielkim świecie sękacz miał podobno na ślubie Zygmunta II Augusta. Wtoczono wówczas na stół ten królewski pień z pachnących warstw śmietany, jajek, cukru i masła... Oj, pociekła mi ślinka, urodziłam się na Podlasiu, wciąż czuję ten smak na języku...
Pieter Claesz, Martwa natura z ostrygami i pieczonym indykiem, 1627
Marysieńka ubija jaja
No, może nie ona sama, ale całe tłumy robiły to dla niej. Niejeden widział, a potem opowiadał, jak wyglądały liczne podróże po kraju króla Jana III i jego ślicznej francuskiej żony. Ledwie ich kareta zatrzymała się w jakimś szlacheckim dworze na popas, a już w następnej chwili z kuchni dochodziły odgłosy ubijania jaj. Na omlet. To było ulubione danie Marii Kazimiery. Sobieski też je polubił, choć podobno wolał jajka po wiedeńsku, ale czego się nie robi dla ukochanej! (Pamiętamy Kmicicowe: "ja bym dla waćpanny i  truciznę wypił"!)
Marysieńka Sobieska, fanka omletów
W ogóle Sobiescy jedli dużo i długo, obficie i suto, pieprznie i słodko. Posiłki na ich dworze wedle dzisiejszych kryteriów wyglądały niczym jakieś uczty Bachusa. Jak pisał Zygmunt Gloger na obiad podawano "33 półmisków wielkich, 12 lub 13 mniejszych, a na śniadanie i na wieczerzę po 13". W czasach barokowego nadmiaru nikomu nie przeszkadzało, że mężczyznom rosną brzuchy, a kobiety nabierają rubensowskich kształtów - to się podobało! Był to chyba jedyny okres w dziejach nowożytnej Europy, kiedy grube było piękne. Każdy, kto tylko mógł, dogadzał sobie przepełnionym talerzem, a król Sobieski mawiał: "Boć to nasze tylko na tym świecie, co zjemy dobrze i smaczno"!
Oboje z Marysieńką lubili słodycze, zwłaszcza owoce smażone w miodzie i paschę doprawianą szafranem i bakaliami. A król najbardziej uwielbiał arkas, dziś trochę zapomniany wschodni deser z jaj i śmietanki. Zapomniany może dlatego, że to gigantyczna bomba kaloryczna, ale jeśli macie w nosie kalorie, przepis na arkas znajdziecie tutaj. Smacznego!
Luis Eugenio Meléndez, Martwa natura z akcesoriami do gorącej czekolady, 1770
Maria Antonina ma mdłości
O Marii Antoninie od dobrych paru lat myślimy językiem Sofii Coppoli - przynajmniej my, kobiety. Mamy przed oczami sugestywną filmową wizję słodkiego, tonącego w różowościach kociaka w typie Paris Hilton, zamkniętego w swoim kosmicznym pałacu, wśród satynowych pantofelków, jedwabnych sukien, perłowych naszyjników i tac z wymyślnym jedzeniem. 
No właśnie, zwłaszcza to jedzenie przemawia do wyobraźni. Ciastka, mnóstwo ciastek, całe góry ciastek... Makaroniki, galaretki, bezy, babeczki, czekoladki, torty... W różowym lukrze, z bitą śmietaną, z kremem, z owocami... Na srebrnych tacach i porcelanowych paterach, w płatkach róży i w kobiecych ustach... Do przesytu, do obłędu, do mdłości.
To był fajny pomysł na ogranie słynnej, cynicznej frazy, rzekomo wygłoszonej przez Marię Antoninę pod adresem poddanych: "Nie mają chleba? To niech jedzą ciastka!”. Królowa nigdy tych słów nie powiedziała (tutaj tekst o tej i innych historycznych plotkach), ale chyba już na zawsze będzie tkwić w historii jako ciasteczkowy potwór z Wersalu.
Maria Antonina na portrecie z epoki i w filmie S. Coppoli z 2006 r.
Uczty w pałacu prawdziwej Marii Antoniny były co najmniej równie wystawne jak w filmie, ale ona sama najwyraźniej niewielką miała z nich przyjemność. Samo siedzenie przy stole było dla niej udręką. Codziennie w towarzystwie jakiejś setki par oczu, bo ludzie ściągali do pałacu popatrzeć, jak najjaśniejsza pani spożywa posiłek. Jadła niewiele. Na śniadanie wypijała tylko filiżankę czekolady. Na zwykły, powszedni obiad podawano jej trzy rodzaje zup, dwie spore sztuki mięsa, dwanaście przekąsek, dwa duże i cztery małe dania deserowe, a na koniec dwa półmiski wyrobów cukierniczych. I to wtedy, gdy siadała do obiadu bez męża, sama! Nie licząc oczywiście tej setki par oczu. Nic dziwnego, że jedzenie stawało jej w gardle i większość dań wracała do kuchni nietknięta.
Trochę więcej apetytu miała królowa, gdy bawiła się w gospodarstwo w swojej sentymentalnej wiosce Trianon, urządzonej w wersalskim parku. Sadziła zioła, wyrabiała śmietanę, ubijała masło, a z zebranych jajek potrafiła nawet sama przyrządzić omlet.
Ostatnim posiłkiem Marii Antoniny była zupa z makaronem. Zdołała przełknąć dwie czy trzy łyżki. To było 16 października 1793 roku, w dzień jej egzekucji. Służącej, która ją namawiała, by coś zjadła, powiedziała: „Moja droga! Wszystko już dla mnie skończone!”
 Jan Davidszoon de Heem, Martwa natura, ok. 1650
Wiktoria lubi herbatkę z prądem
Wygląda na to, że dla królowej Wiktorii symbolem niezależności była... filiżanka herbaty. Jako dziewczyna piła ją tylko od święta - jej wychowawczyni arcyksiężna Northumberland uważała, że młodej panience nie wypada żłopać tego egzotycznego naparu, podobnie jak czytać "Timesa". Rzekomo zaraz po koronacji 28 czerwca 1838 roku dziewiętnastoletnia Wiktoria zażądała jednego i drugiego: filiżanki herbaty i najnowszego wydania "Timesa". Gdy spełniono rozkazy, z uśmiechem stwierdziła: "Oto jest wreszcie dowód, że rzeczywiście panuję".
Wiktoria jak pączek w maśle
Wiktoria nie lubiła sobie odmawiać drobnych przyjemności, a dotyczyło to także tego, co jadała. Kolacyjka u królowej wyglądała naprawdę imponująco! Wieczór zaczynał się od zup zabielanych śmietaną, do których podawano hiszpańskie sherry. Potem szły ryby, zazwyczaj ostrygi, grillowany łosoś lub pstrąg, ale zdarzał się i homar w śmietanowym sosie. Do tego wino mozelskie. Po rybach były przystawki (np. pasztety z krewetek) i dopiero po tej górze jedzenia podawano danie główne - pieczone białe i czerwone mięsa w zawiesistych sosach. Potem zajadano jakiś mały srobecik zaprawiony rumem, by oczyścić kubki smakowe, i na stół wjeżdżało dzikie ptactwo oraz warzywa smażone w winnych sosach. Na koniec desery, do których podawano szampana. Czy można się dziwić, że Wiktoria - ciesząca się znakomitym apetytem i usadzona przed takim stołem - przez większą część życia walczyła z nadwagą? 
Tylko herbaty nie polubiła. Paradoksalnie, bo to właśnie za jej długiego panowania napój ten podbił Wielką Brytanię. Wtedy narodził się zwyczaj popołudniowej herbatki, sławny five o'clock, wtedy też Brytyjczycy zamienili sporą część Indii i Cejlonu w gigantyczne herbaciane plantacje. Ale królowa nie lubiła smaku herbaty, drażnił ją również ten codzienny ceremoniał parzenia i picia. Ponoć u schyłku życia zmieniła zdanie. Gdy któregoś dnia mocno przeziębionej królowej przyniósł parującą filiżankę jej ulubiony służący Brown, uznała, że to najlepsza herbata, jaką kiedykolwiek piła. "Nic dziwnego - wyjaśnił spokojnie Brown - dolałem do niej sporo whisky". 
Cristoforo Munari, Martwa natura z melonem, przełom  XVII i XVIII w.

Sissi robi wyjątek od diety kosmonautów
Śliczna Sissi raczej nie była smakoszką. Może dlatego była śliczna. Eteryczna, wiotka i szczupła, o talii osy, którą z upodobaniem eksponowała na portretach. Osiągała to stosując regularne głodówki i katorżniczą dietę. Ponoć jej fryzjer codziennie rano mierzył ją w talii i jeśli namierzył więcej niż 49,5 centymetra, cesarzowa przez cały dzień głodowała. 
Niejakim zagrożeniem dla słynnej talii Sissi
był apetyt cesarzowej  na słodkości 
Ale nawet gdy talia była wąska, też sobie nie pojadła. Jej zwyczajowe dzienne menu: kilka szklanek mleka lub soku, szklanka wywaru mięsnego, 2 kieliszki wina, surowe jajko z solą, od czasu do czasu mrożone owoce i pomarańcze. Okropne, prawda? Zwłaszcza po opisach uczt okrąglutkiej Wiktorii...
Sissi z powodu swojej diety bywa posądzana o anoreksję, ale to raczej mit. To, że żywiła się po spartańsku, nie wynikało z niechęci do jedzenia, ale z obsesyjnego dbania o urodę i figurę. Katowała się dietami, jak my dziś, ale miała swoje chętki, zwłaszcza na słodycze. Uwielbiała wypić kawę z kawałem wiedeńskiego tortu. Zachowały się rachunki z przeróżnych cukierni, w których cesarzowa zamawiała słodkie wypieki. Starała się wybierać te, które były stosunkowo najmniejszym zagrożeniem dla jej pięknej talii.
Takim ulubionym deserem był omlet (znowu!), który zresztą przeszedł do historii jako omlet Sissi. W jej wersji jest to puchaty naleśnik z rodzynkami i rumem, który z powodu niewielkiej zawartości mąki podczas pieczenia rozpada się na kawałki. Przepis znajdziecie tutaj. Zrobię go sobie zaraz na weekendowe śniadanie. I może wyjątkowo dziś nie zmierzę wcześniej talii...
Anne Vallayer-Coster, Martwa natura z brzoskwiniami i winogronami, druga połowa XVIII w.

Źródła m.in: Maja i Jan Łozińscy, Historia polskiego smaku;
Urszula Borkowska, Dynastia Jagiellonów w Polsce;
Maria Bogucka, Bona Sforza;
Mariusz Misztal, Królowa Wiktoria;
Maria Lemnis i Henryk Vitry, W staropolskiej kuchni i przy polskim stole;
Michel de Decker, Maria Antonina: niebezpieczne związki królowej
Zdjęcia Wikimedia Commons

środa, 8 maja 2013

Hania

O mały włos, a przeszłaby do historii jako modelowe beztalencie. Jako groteskowa damulka o wybujałych ambicjach, które stara się zaspokoić wykorzystując bogatych mężów. Rzekomo to właśnie ją sportretował Orson Welles w swoim słynnym "Obywatelu Kane" (1941), opowieści o wzlocie i upadku potężnego magnata prasowego. Jednym z symboli tego upadku jest jego kochanka, a potem żona, z której usiłuje zrobić operową gwiazdę. Że dama nie umie śpiewać? Że żaden teatr nie chce dać jej angażu? Nie szkodzi, Mr. Kane kupi jej teatr! I wynajmie najdroższych nauczycieli śpiewu! Oczywiście wszystko skończy się klęską, bo i w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu, a publiczności w końcu znudzą się żałosne popisy. Solistka zamieni wielką scenę na zadymiony bar, a jej historia trafi do anegdoty, a nie do operowych kronik.

Z naszą Hanią mogło być wypisz wymaluj tak samo. Mogła pozostać raz na zawsze nieszczęsną śpiewaczką z filmu Wellesa, usiłującą wedrzeć się na wielkie sceny z pomocą kolejnych sześciu mężów, z których co jeden to bogatszy. A jednak... Dziś jej nazwisko zamiast uśmieszków politowania wywołuje promienny, szeroki uśmiech. Zapytajcie o nią któregokolwiek z Kalifornijczyków. Każdy wam powie, że była wielką artystką, stworzyła wspaniałe dzieło i wyśle was natychmiast do Santa Barbara, żebyście je sobie obejrzeli.

Młodziutka Ganna Walska
Miło to słyszeć, zwłaszcza nam, bo Hania była Polką. Urodziła się w 1887 roku w Brześciu Litewskim jako Hanna Puacz, ale do historii przeszła jako Ganna Walska. Dziwne imię to po prostu rosyjska wersja Hanny, która wydała jej się bardziej stylowa. Nazwisko wymyśliła sobie sama - przywodziło na myśl walce, które uwielbiała. W jej życiu trudno w ogóle odsiać prawdę od kłamstwa, nawet dzień urodzin nie jest pewny, bo liczne paszporty pani Hani podają różne daty. Ale czy nie jest tak, że wszystkie najciekawsze biografie na poły składają się ze zmyśleń? A Madame Walska była mistrzynią autokreacji, jak byśmy dziś powiedzieli. Świat był dla niej wielką sceną, dla której to ona pisała sztuki i obsadzała się w głównych rolach. Choć prawdę mówiąc życie ułożyła sobie tak niezwykłe, że żadne zmyślenia nie są konieczne, by dodać mu barw.

Czerpiemy o niej wiedzę głównie z jej wspomnień, z wydanej w Ameryce książki "Always Room at the Top''. Dowiemy się z niej, że pierwszym przełomem w życiu Hani był wyjazd do Petersburga. Nastoletnia, kruczowłosa piękność zrobiła tam furorę i szybko złowiła bogatego męża, barona Arkadija d'Eighnhorn. To wtedy właśnie narodziła się jej operowa pasja, wymyślona jak sądzę głównie po to, by wydać się bardziej interesującą. W Petersburgu Hania Puacz zmieniła się w Gannę Walską i kokietowała wyznaniami: "Jak wszyscy Polacy kocham tańczyć, zwłaszcza walca". (Byłyście świadome tej naszej narodowej cechy?)

Ganna w 1920 r.
Rosyjskie małżeństwo szybko zakończyło się rozwodem (podobno baron spędzał czas głównie na hulankach), ale jak wspaniale po tych paru latach prezentowała się Hania! Już nie była anonimową nastolatką z jakiegoś prowincjonalnego Brześcia, o którym pies z kulawą nogą nie słyszał. Wystylizowana na bogatą rosyjską hrabinę, obwieszona klejnotami, była gotowa pisać kolejne, wspaniałe rozdziały swego życia. Razem ze swoją kosztowną biżuterią opuściła Rosję i ruszyła na podbój świata.
Wkrótce usłyszano o niej we wszystkich metropoliach, od Paryża po Nowy Jork. Smukła, bardzo zgrabna, czarnowłosa Polka stała się ozdobą salonów. Opowiadano o jej urodzie, słabości do szarmanckich, bogatych mężczyzn, zamiłowaniu do luksusu i opery (w tej kolejności). Chodzono na jej spektakle, nawet się podobały, bo niedostatki głosu kompensowała pociągająca powierzchowność solistki. Adoratorzy ustawiali się do Hani w ogonku, posypały się kolejne, krótkotrwałe małżeństwa. W sumie było ich sześć, z czego cztery zawarte z milionerami.

Z Haroldem McCormickiem,
swoim czwartym mężem
Najsławniejszy był bodaj ten czwarty związek, który rozgrzał plotkarzy po obu stronach Atlantyku, a Wellesa sprowokował do nakręcenia "Obywatela Kane". Czwarty mąż Hani, amerykański multimilioner Harold Fowler McCormick, kompletnie stracił dla niej głowę. Porzucił swoją żonę, bajecznie bogatą Edith Rockefeller, i zajął się czarnowłosą Polką. Kupował jej drogie futra, klejnoty, ubrania od najlepszych projektantów, wydawał krocie na lekcje śpiewu, a nawet sfinansował wystawienie "Zazy" Leoncavalla w operze chicagowskiej z udziałem ukochanej. Drwiono z niego na potęgę, twierdząc, że cienki głos Madame Walskiej podoba się tylko zakochanemu w niej McCormickowi.

Piękne kostiumy operowe Walskiej wymyślał dla niej słynny francuski projektant Erté

A Hania korzystała z życia, brylując na nowojorskich salonach, okupując rubryki towarzyskie gazet, uwodząc kolejnych mężczyzn. I tak do pięćdziesiątki. Potem znalazła coś, co też na początku zapowiadało się na kolejną wielką zabawkę. Jej ostatni mąż Theos Bernard, pisarz i wyznawca tybetańskiego buddyzmu (notabene dwadzieścia lat z hakiem od niej młodszy) namówił ją na zakup 15-hektarowej posiadłości w Santa Barbara. Był rok 1941, trwała wojna i Bernard chciał, by to miejsce stało się schronieniem dla tybetańskich mnichów. Hania posiadłość kupiła, ale plany osadzenia w niej Tybetańczyków szybko się rozwiały. Głównie dlatego, że małżeństwo z Bernardem skończyło się (jak zwykle) ekspresowo, po czterech latach. Żądna życia Madame Walska znów mogła wyprawiać się w świat, szukać kolejnych mężów i przygód. Ale już nie chciała. 

Nadspodziewanie dobrze poczuła się na tej "słonecznej ziemi", jak o niej pisała, w Kalifornii. W rozedrganym od gorąca powietrzu, w splątanym buszu roślin, miedzy czerwonymi ścieżkami swojego ogrodu. Pomyślała wtedy, że jeśli istnieje jakaś zaczarowana kraina pisana tylko jej, jakiś "wonderland", to właśnie go znalazła. Ten ogród stał się jej miłością, trwalszą i wierniejszą niż wszystkie inne. Spędzi w nim następne czterdzieści lat, prowadząc go tak, jak wcześniej swoje życie - nieprzewidywalnie, ekscentrycznie, z wyczuciem dramatyzmu. I spójrzcie, co nam zostawi:










Jesteście zachwycone, jak ja? Oto Lotusland, jeden z najpiękniejszych egzotycznych ogrodów świata. Ganna Walska dała mu nazwę od kwiatów lotosu, które kochała i których tu bez liku. Właściwie nie jest to jeden ogród, ale labirynt wielu - jest ogród błękitny i ogród motyli, ogród japoński i australijski, ogród kaktusów i paproci. Każdy inny, a tym, co je łączy, jest osoba właścicielki. 

Wędrówka po tym gąszczu przypomina odsłony dobrego teatralnego spektaklu, zaplanowanego tak, by maksymalnie nas zaskoczyć. Gdy już zatoniemy w gorących fioletach i różach setek bromelii, następna ogrodowa aleja maksymalnie nas wyciszy krajobrazem zen, widokiem na staw usiany pąkami lotosów i wodnych lilii. Ledwo zdążymy się z nim oswoić, następuje kolejna zmiana planu i klasyczny japoński krajobraz topnieje w tropikalnym australijskim buszu. 

Pracę Walskiej w zaprojektowaniu tego parku fachowcy uznają dziś za przejaw wyjątkowej kreatywności. Dowody jej sztuki są wszędzie - w zaskakujących zestawieniach form i w tym, jak manipuluje naszymi oczekiwaniami, idąc im pod prąd. Spójrzcie na stado kaktusów przed jej domem - przypomina pułk jakiegoś wojska z innej planety! Albo ogród błękitny, właściwie las, zasadzony z roślin o wyłącznie niebieskich odcieniach. I fontanna z falistych muszli gigantycznych małży, to właśnie z takiej muszli musiała wypłynąć Wenus Botticellego!

Ten ogród zapiera dech w piersiach. I żeby było jasne - nie jest zwykłą fanaberią bogatej damy, choćby utalentowanej. Pełen jest rzadkich okazów roślin. Kolekcja sagowców (to te atrakcyjne "palmy", które hodujemy w doniczkach) należy do jednej z największych na świecie, zawiera około 170 z 230 znanych odmian tych roślin, często unikatowych i bardzo drogich. Oczywiście, Madame Walska była bogatą kobietą. Ale potrafiła też wszystko poświęcić swojej pasji. W latach 70. i 80. po kolei wyprzedawała swoje klejnoty, by ściągnąć jak najwięcej rzadkich drzew i krzewów. Kochała je, znała ich wartość i cenę (choć nigdy nie nauczyła się ich łacińskich nazw), a uprawiając ogród kierowała się zasadą, która przyświecała całemu jej życiu - im więcej, tym lepiej. 

Ganna Walska pod koniec życia w swoim tajemniczym ogrodzie
Do ostatnich dni przed śmiercią w 1984 roku sędziwa, 97-letnia Madame Walska, wsparta na dwóch kijkach, odbywała codzienną przechadzkę po swoim ogrodzie. Dziś zarządza nim powołana przez nią fundacja, a my możemy oglądać jej cudo niemal przez cały rok, od lutego do listopada.
Co za szczęście, że okazała się marną śpiewaczką! Przecież gdyby spełniła swoje marzenia o karierze operowej diwy, Lotusland byłby dziś jeszcze jedną, banalną posiadłością milionera, z bramą zatrzaśniętą na cztery spusty. Nie zawsze świat staje się lepszym miejscem, gdy ambitna kobieta dostaje to, czego chce. Ech... nie sądziłam, że kiedykolwiek to napiszę...


Szczegółowe informacje o ogrodzie i rosnących tam roślinach znajdziecie na stronie Lotusland
Zdjęcia: Wikimedia Commons, lotusland.org