wtorek, 27 maja 2014

Matki i córki

Żadna z kobiet, których portrety zobaczycie niżej, nie popatrzy Wam w oczy. Ich spojrzenie skupia się na trzymanym w objęciach dziecku, ale równie często na książce, robótce, fragmencie pejzażu albo szybuje gdzieś w przestrzeń, poza ramy obrazu. Twarzy portretowanych czasem w ogóle nie widać. Kryją się pod kapeluszem, są wtulone w ramię dziecka, odwrócone, schowane. Wygląda to tak, jakby modelka chciała z obrazu uciec albo w ogóle zapomniała, że do niego pozuje i że to ona ma być w centrum. A przecież nie jest. Nie ona. W centrum jej świata jest dziecko i to ono ma być na pierwszym planie. Jego grymasy, jego czułości, ale też jego śniadanie i czyste nogi. Nie ma w tych obrazach wystudiowanej słodyczy, jaka od czasów Rafaela rządzi tematem macierzyństwa w sztuce. Żadnych anielskich uśmiechów ani głębokich spojrzeń posyłanych nam, widzom, przez kobiety upozowane na Madonny z Dzieciątkiem. Tutaj portretowane matki mają nas w nosie. Tutaj nikt się do nas nie czuli. Tu każda scena to trzepot nerwów albo cicha demonstracja siły: oto moje dziecko, a w tle ja, najwierniejsza strażniczka jego świata. Popatrzcie:
Śniadanie w łóżku, 1897

Kąpiel, 1893
Macierzyństwo, 1890
Matka i dziecko, 1897
Matka i dziecko, ok 1889
Pierwsza pieszczota, 1891
Mały Thomas z matką, 1893
Matka i dziecko, 1880
Matka trzymająca dziecko, 1900 
Młoda matka, 1900
Lato, 1894
Augusta czytająca córce, 1910
Rodzina, 1893
Lustro, 1905
Susan pocieszająca dziecko, ok. 1881
Przejażdżka łódką, 1893-94
Pod kasztanowcem, 1898
Dziś te obrazy uznawane są za jedne z najlepszych scen macierzyństwa w historii sztuki, ale niewiele brakowało, a mogły wcale nie powstać. Malowała je bowiem w ostatnich dekadach XIX wieku kobieta, Amerykanka Mary Cassatt. Wszystko działo się w czasach, w których nikt nie miał specjalnej ochoty oglądać narodzin damskich talentów. Zanim więc Mary zabrała się do roboty, musiała sobie najpierw z tą rzeczywistością poradzić. 

Start jest niezły. Mary przychodzi na świat w 1844 roku w zamożnej rodzinie bankiera z Pensylwanii. Dzieciństwo ma sielskie/anielskie. Kochający rodzice, gromadka braci i sióstr, piękny dom w Filadelfii, najlepsi nauczyciele, a w ramach edukacji z historii sztuki - podróże po Europie. Problemy zaczynają się, gdy dziewczynka kończy 15 lat i postanawia wyruszyć w świat samodzielnie. Marzenie ma tylko jedno - chce malować. Ale nie tak, jak panienki i panie z jej sfery, pacykujące akwarelki w ogrodzie. Jej chodzi o sztukę, a nie obrazki do bawialni. O taką sztukę, która da spełnienie i zapisze życie. No i pozwoli na nie zarobić. Wie, że pierwsze, co musi zrobić, to znaleźć się w gronie profesjonalistów. Akademia Sztuk w Pensylwanii to jest to!

Ojciec, usłyszawszy o zamiarach córki, reaguje jak na ówczesnego ojca przystało. „Wolałbym cię widzieć martwą!” - ryczy. Ale ostatecznie zgadza się, by studiowała. Akademia przyjmuje już kobiety, a ukończenie takich kursów nie oznacza jeszcze, że przyzwoita panna spędzi całe życie umazana farbą w jakiejś pracowni na poddaszu. W końcu się ustatkuje, wyjdzie za mąż i czas wywieje jej z głowy durne myśli. No tak. Racja. To najczęstszy scenariusz. Ale akurat nie w tym przypadku. Nie w przypadku perfekcjonistki, której zdaniem sztuka wymaga pełnego poświęcenia. I która jest na nie gotowa.

Mary w czasach paryskiej edukacji
Mary idzie do Akademii i spędza w niej kilka lat. Coraz bardziej sfrustrowana. Denerwuje ją ślimaczy tok studiów, złości protekcjonalny stosunek do kobiet. Niestety, tam też dbają o przyzwoitość. Nieliczna grupka studentek ma osobny program, w którym akty maluje się na podstawie gipsowych odlewów. Studium ludzkiego ciała z natury? Zapomnijcie! Mary wie, że chcąc wyjść ponad tę wyrobniczą przeciętność, musi jechać tam, gdzie bije serce artystycznego świata - do Paryża. 

Wyjeżdża tam dwa razy. Pierwszy kilkuletni pobyt dziewczyny jest kursem rzemiosła. Który musi sama sobie zorganizować. Paryska Szkoła Sztuk Pięknych jest zamknięta dla kobiet, trzeba zabiegać o indywidualne zajęcia. Mary jakoś udaje się zdobyć dojścia do uznanych akademików, Jean-Léon Gérôme przyjmuje ją na lekcje. No i jest Luwr, gdzie razem z tłumem podobnych sobie dziewczyn spędza godziny na kopiowaniu obrazów - to jeden z popularniejszych wówczas treningów zostawionych samym sobie młodych malarek (kursy samokształcenia, powiedzielibyśmy dziś). 

Naprawdę ważny będzie drugi wyjazd trzydziestoletniej już Mary. Bo w Ameryce jakoś jej nie idzie. Maluje obrazy, nawet je wystawiają, nawet chwalą, ale nikt nie kupuje. Filadelfijska prasa traktuje ją lekceważąco, jako „uzdolnioną i interesującą się rysunkami córkę znakomitej miejscowej rodziny”, choć w rzeczywistości jest przecież świetnie przygotowaną profesjonalnie malarką. W końcu przychodzi intratne zlecenie. Arcybiskup Pittsburgha zamawia u niej kopie kilku obrazów Correggia. Honorarium jest spore. Wystarczy - myśli Mary - na podróż do Europy i na pokrycie części pobytu. Postanawia wracać.

I chwała Bogu, że wraca, bo dzięki temu narodzi się Mary Cassatt, jaką dziś znamy. Przełomem jest spotkanie Edgara Degasa, mistrza awangardy, którą wówczas stanowią poczciwi impresjoniści. Mary będzie potem opowiadać o piorunującym wrażeniu, jakie zrobiły na niej ich płótna. Gdy pierwszy raz zobaczyła obrazy Degasa w oknie paryskiej galerii, zamarła na całe godziny z nosem rozpłaszczonym na szybie, chłonąc każdy ich szczegół: „Były tym, co zmieniło moje życie”. Zachwyt Degasa po obejrzeniu jej obrazów nie jest tak entuzjastyczny, ale jednak jest. „Oto ktoś, kto czuje jak ja” - mówi. I serwuje Mary komplement: „Większość kobiet maluje tak, jakby ozdabiała kapelusze. Ty nie”.

Panna Cassatt na portrecie Degasa,
ok. 1876-78
Są podobni. I w sztuce, i w życiu. Dla obojga inspiracją są ludzie i ich codzienność, nie malują tych wszystkich wschodów i zachodów słońca, w ich sztuce prawie nie ma pejzaży. Oboje też pochodzą z tzw. dobrych rodzin, są świetnie wykształceni, czarujący i eleganccy, słyną z inteligencji, dowcipu i niemałego temperamentu. Na kolejne czterdzieści lat połączy ich przyjaźń, choć niektórzy są zdania, że także burzliwy romans. Tego się jednak nie dowiemy, bo Degas nie pisnął o tym słówka, a Mary przed śmiercią spaliła całą ich korespondencję. Oboje jak widać byli także dyskretni. 

Odtąd Mary wystawia swoje obrazy z impresjonistami i wystawia z sukcesem. Jej prace są chwalone przez krytykę, znajdują nabywców. Już nie musi chałturzyć, żeby mieć na czynsz, eksperymentuje z nowymi technikami, tematami, krystalizuje się jej styl. Może i nie maluje - wedle słów Degasa - jak większość kobiet. Za to maluje kobiety. I to w najbardziej kobiecych rolach. 

Matka i dziecko, jej ukochany temat. Modelkami nie są żadne sławne mamy, co częste w przypadku jej koleżanek-portrecistek. Zwykle to anonimowe dla widza osoby - kuzynki, siostry, sąsiadki. Uchwycone w chwili, w której wydają się kompletnie nieświadome, że pozują do jakiegoś obrazu, że ktoś je ogląda. To dlatego tak mało w tych wizerunkach kokieterii, a tak wiele prawdy. 

Dlaczego akurat ten temat? Najłatwiej o proste diagnozy: Mary nigdy nie wyszła za mąż, nie urodziła dziecka, może więc malowanie scen macierzyństwa kompensowało ten brak? Może. Ale nie wiadomo, czy gdyby miała własną rodzinę te piękne obrazy w ogóle by powstały. A co do dzieci… Miała je przecież. Malowała je każdego dnia. 

Piękne wspomnienie o Mary zostawił jej marszand René Gimpel, który odwiedził sędziwą już artystkę w jej domu w Grasse w 1918 roku. Przeżywała wtedy największy dramat swego życia. Po nieudanej operacji zaćmy niemal zupełnie straciła wzrok, całkowicie przestała malować: „Tak bardzo kochała słońce i odnajdowała w jego blasku tyle piękna, a teraz ledwie docierało do niej światło. (…) Brała w dłonie główki moich dzieci i niemal dotykając twarzą, wpatrywała się w nie uważnie, mówiąc: jak bardzo chciałabym je namalować”. 

Dlatego na końcu tego postu będzie dziecko - powstała w 1878 roku „Dziewczynka w niebieskim fotelu”. Bardzo lubię ten obraz, bo taką ładną historię opowiada! Od razu widać, że mała urwała się z jakiejś rodzinnej uroczystości. Jest wystrojona w świąteczne koronki przepasane tartanową szarfą, do której dobrano skarpetki i kokardę we włosach, nosi eleganckie buciki ze srebrnymi klamerkami. Ale ta poza! Kolana rozrzucone, jedna ręka zatknięta za głowę, druga niedbale wsparta o fotel… To jasne, że obok nie ma nikogo z dorosłych, który natychmiast kazałby jej ładnie usiąść, nie siać zgorszenia, a na koniec jeszcze dałby po łapach. Ale w pokoju jest pusto. Są tylko niebieskie kanapy i jeden mały znudzony pies. Dziewczynka może rozłożyć się jak jej najwygodniej i rozhuśtać marzenia. Będzie księżniczką? Artystką? Mamą? Nieważne, tak czy inaczej właśnie zbiera siły. W sposób najlepszy z możliwych - odważnie i po swojemu.
Cytaty zaczerpnęłam z książki „Twórcy” Paula Johnsona, Świat Książki, 2008
Zdjęcia: Wikimedia Commons, Web Gallery of Art

15 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawa postać. Dziękuję za przypomnienie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zjawiskowe! Pozwól, że "podkradnę" i podzielę się tym, wrzucając namiar na Twój tekst u siebie na blogu. - http://raptularius-matris.blogspot.com/.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Przepiękny post.
    Dziękuję za przypomnienie o tej niezwykłej osobie. To takie niesprawiedliwe, że niemal każdy słyszał o nazwisko Degasa, a już tak niewielu usłyszało o niej...

    OdpowiedzUsuń
  4. Cudowne portrety i cudowny post.
    I niestety dalej historia sztuki traktuje kobiety po macoszemu. O sławnych kolegach Mary Cassatt uczą wszędzie. O niej samej nie. A postać ważna warta pamiętania- nie tylko jako autorka słodkich portretów, ale też jako jedna z pionierek.

    OdpowiedzUsuń
  5. Piękna opowieść! Dziękuję za tego bloga!

    OdpowiedzUsuń
  6. Ale się ucieszyłam, gdy zobaczylam nową notkę :) Przeczytałam bloga od deski do deski i nie mogłam się doczekać ciągu dalszego.

    OdpowiedzUsuń
  7. Znowu świetny wpis!

    U Mary Cassatt podoba mi się waśnie to, że jej postacie zwykle są w swoim świecie. Obraz opowiada jakąś historię, którą można sobie zinterpretować po swojemu.
    I jeszcze jej różnorodność technik.

    Kiedyś na moim blogu zamieściłam obraz Mary Cassatt i ktoś się zdziwił, że to malarka (w sensie: kobieta). Uświadomiło mi to jak głęboko ludzie mają wbite do głowy, ze kiedyś kobiety nie zajmowały się malarstwem i generalnie były "tylko żonami i matkami".

    Aha i też bardzo lubię "Dziewczynkę w niebieskim fotelu". :-)

    OdpowiedzUsuń
  8. Mam nadzieje ze napiszesz kiedys o Grace O'Malley, krolowej irlandzkich piratow :) Dublinia

    OdpowiedzUsuń
  9. Trafiłam tu przypadkiem, przecudowny blog! Jestem pod ogromnym wrażeniem, naprawde przyjemnie się czyta. Życzę powodzenia i pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Trafiłam zupełnie przypadkowo na bloga i tak się wciągnęłam, że w bardzo krótkim czasie przeczytałam wszystkie wpisy! Poruszasz historie i postacie o których wcześniej nie miałam zielonego pojęcia, a ich życiorysy są tak pasjonujące. Dzięki wielkie :) Jeśli mogłabym zasugerować to mogłabyś napisać o Hrabinie Cosel, bo chyba nie było o niej żadnej wzmianki. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń